Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych zawiązał się 28 stycznia 1993 r. we Wrocławiu. Jego pomysłodawcą i twórcą był prof. Jerzy Przystawa (1939 – 2012), fizyk z Uniwersytetu Wrocławskiego, w przeszłości działacz NSZZ „Solidarność”. Jest celowościowym ruchem społeczno – politycznym, wyrażającym zbiorowe dążenie szeregu środowisk do zmiany systemu wyborczego, polegającej na wprowadzenia w wyborach do Sejmu RP systemu większościowego, realizowanego w 460 jednomandatowych okręgach wyborczych (OW z JOW). Początkowo występował pod nazwą Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych „Skuteczna Demokracja”, a w kwietniu 1996 r. jego uczestnicy przyjęli nazwę Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych.
Przesłanki utworzenia Ruchu i wysunięcia pomysłu zmiany systemu wyborczego w Polsce były złożone. W myśl znanej socjologom teorii deprywacji, ruch społeczny powstaje wtedy, gdy stosunkowo dużo jednostek odczuwa, że są pozbawione tego, co uważają za potrzebne do życia, są niezadowoleni z aktualnego stanu rzeczywistości. Animatorzy Ruchu zaniepokojeni byli bowiem perspektywą utraty suwerenności przez Polskę oraz złym funkcjonowaniem państwa polskiego w początkach transformacji ustrojowej. Postrzegali je jako państwo niepraworządne, mało zdolne do reagowania na wyzwania społeczne, korupcję i zorganizowana przestępczość, co w ich odczuciu symbolizowały m.in. tzw. „Afera FOZZ – u” oraz poczynania firmy Art. – B. W ich odczuciu istotną przyczyną słabości państwa było oparcie wyborów sejmowych na proporcjonalnej formule wyborczej. Ocenili, że system wyborczy do Sejmu RP jest wadą ustrojową, porównywalną do liberum veto z doby Pierwszej Rzeczypospolitej. Wskazali też na inne jego słabości. Perswadowali, że proporcjonalny system wyborczy uruchomił mechanizm polityczny generujący słabe rządy koalicyjne, nadający przywileje partiom politycznym i zamieniający demokrację w partiokrację, Jest systemem niezrozumiałym dla wyborców, pozbawiającym obywateli biernego i czynnego prawa wyborczego oraz realnego wpływu na funkcjonowanie państwa polskiego, a zwłaszcza utrudniającym kontrolę nad politykami. Zaniepokoił ich brak debaty publicznej w sprawie systemu wyborczego na progu transformacji ustrojowej w Polsce. Kontestowali też obrady Okrągłego Stołu zaistniałe w 1989 r., a zwłaszcza wynikający z nich podział władzy chroniący wpływy polityczne i ekonomiczne klasy politycznej z czasów PRL.
Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych można zaliczyć do „rodziny” nowych ruchów społecznych, rozwijających się od lat sześćdziesiątych XX wieku po dzień dzisiejszy, a obejmujących ruchy studenckie, ruchy na rzecz praw obywatelskich i feministyczne, ruchy antynuklearne i ekologiczne, antyglobalistyczne. Zdaniem brytyjskiego socjologa Anthony Giddensa, ta kategoria ruchów różni się od ruchów starych, powstałych przed II wojną światową, pod czterema względami. Po pierwsze, są one nowymi, bo wnoszą do systemów politycznych nowe problemy, nie tyle powiązane z interesami materialnymi, co zmierzające do poprawy jakości życia. Po drugie, przyjmują nowe formy organizacyjne, rezygnując m.in. z formalnej hierarchicznej i biurokratycznej organizacji na rzecz powiązań sieciowych. Po trzecie, operują nowymi formami działania, opartymi na ogół na strategii non violence i obejmującymi m.in. podejmowanie różnorodnych akcji politycznych, edukację społeczeństwa, wykorzystanie mediów. Po czwarte, nazywa się je nowymi także dlatego, że grupują nowych zwolenników, na ogół nie powiązanych z tradycyjnymi podziałami społecznymi. Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych w znacznym stopniu odpowiada powyższym kryteriom. Będę to sygnalizował także w dalszych częściach artykułu, a na tym miejscu nawiązuję do kryterium pierwszego. Uczestnicy Ruchu odrzucają myśl, że wprowadzenie większościowego systemu wyborczego będzie panaceum na słabość państwa. Przyjmują, że alternacja systemu wyborczego do Sejmu RP może być jednak istotnym punktem wyjścia do zmiany jakościowej życia politycznego w Polsce. Akcentują zwłaszcza, że ten system wyborczy otwiera szansę na wyłonienie właściwej polskiej elity politycznej, usprawnienie państwa i parlamentarnej formy rządów, otworzy możliwość formowania rządów odpowiedzialnych przed wyborcami, pogłębi demokrację poprzez lepsze wykorzystanie biernego i czynnego prawa oraz wytworzenie więzi między posłami i wyborcami, a także zmieni oblicze systemu partyjnego i zdemokratyzuje partie. Zmiana systemu wyborczego powinna też sprzyjać eliminacji korupcji, zwłaszcza partyjnej.
Wzór zorganizowania Ruchu, również nawiązujący do rozwiązań przyjmowanych w ruchach nowych, przybył z Włoch. Już od lat siedemdziesiątych XX wieku aktywizował się tam ruch na rzecz wprowadzenia większościowej ordynacji wyborczej, na ogół nazywany „Maggioritario”. Grupował około 100 różnorodnych stowarzyszeń, ponad 20 fundacji, kilka central związkowych. Wśród jego uczestników mieściły się asocjacje o różnorodnych i oryginalnych zainteresowaniach – np. Stowarzyszenie Niewidomych, Stowarzyszenie Cyklistów, Klub Zbieraczy Motyli, Stowarzyszenie Szewców. Ruch „Maggioritario” przyjął luźną, sieciową formę działania. Nie miał wyraźnego przywódcy, wewnętrznych zasad działania czy struktury organizacyjnej. Jego pracami kierowali promotorzy. Operował tylko jednym postulatem – zmiany systemu proporcjonalnego na większościowy. W wyniku m.in. jego poczynań doszło w 1993 r. do referendum, które zmieniło włoski system wyborczy.
Aktywność ruchu włoskiego już od 1991 r. inspirowała prof. J. Przystawę do podjęcia porównywalnej inicjatywy. Utworzył Ruch o charakterze społecznym i politycznym, który ma tylko jeden cel: wprowadzenie w wyborach do Sejmu RP większościowego systemu wyborczego, realizowanego w 460 jednomandatowych okręgach wyborczych, w których zwycięzcą byłby kandydat uzyskujący zwykłą większość głosów; po dzień dzisiejszy wzorem pozostaje dla Ruchu system wyborczy do brytyjskiej Izby Gmin. Z tego punktu widzenia jest to ruch reformatorski, dążący do dokonania jakościowej zmiany w systemie politycznym RP. W nawiązaniu do odpowiednika włoskiego, twórca Ruchu nie widział go jako zwartej hierarchicznej struktury, lecz jako ruch, który – jak się wyraził – „organizuje i ukierunkowuje siły społeczne i środowiskowe, by stworzyć wysokie prawdopodobieństwo, że nastąpi pewne skuteczne działanie społeczne”, a miało nim być wprowadzenie w Polsce większościowego systemu wyborczego. Wynikało z tego pojmowanie Ruchu jako struktury sieciowej, opartej na kontaktach międzyosobowych, elastycznie ogarniającej wszystkich zainteresowanych zmianą systemu wyborczego, zarówno osoby prywatne, jak i zorganizowane formy udziału w życiu publicznym – partie polityczne, związki zawodowe, stowarzyszenia, samorządy, fundacje itp. Ruch nie przyjął też sztywnych zasad postępowania (np. statutu), nie rozwinął struktury organizacyjnej, nie prowadzi też spisu członków. Z pewnością utrudnia to jego obserwację i pomiar siły, pozwala natomiast sytuować go w kategorii ruchów nowych. Pracami Ruchu kierował do śmierci w 2012 r. prof. J. Przystawa, wspierali go inni koordynatorzy ogólnokrajowi oraz grupa aktywnych działaczy. W sumie struktura Ruchu jest typowa dla tego typu formy zachowań zbiorowych i działań społecznych: Ruch działał pod przywództwem wyraźnie zaznaczonej postaci centralnej, wokół niej skupiała się grupa bardziej aktywnych działaczy, a na stopniu niższym lokowali się działacze popularyzujący koncept zmiany systemu wyborczego w Polsce. Ważniejsze decyzje podejmowane były na Ogólnopolskich Spotkaniach Ruchu. W jego ramach istnieje struktura zabezpieczająca stronę formalno – finansową poczynań Ruchu. Jest nią utworzone w 2000 r. Stowarzyszenie na rzecz Zmiany Systemu Wyborczego „Jednomandatowe Okręgi Wyborcze”. Zbliżoną rolę zamierzały wykonać powołana w 2004 r. Fundacja im. J. Madisona Centrum Rozwoju Demokracji – JOW oraz utworzona w 2014 r. Fundacja „Jednomandatowe Okręgi Wyborcze” im. prof. Jerzego Przystawy
Literatura pokazuje różne ujęcia etapów, faz rozwoju ruchu społecznego. Amerykański socjolog Norman Goodman wyróżnił 4 fazy funkcjonowania większości ruchów społecznych: 1) powstanie, 2) zjednoczenie, 3) biurokratyzacja, 4) schyłek. Inny socjolog amerykański, Herbert Blumer wyróżnił: 1) fazę „fermentu społecznego” – w niej ludzie są poruszeni pewną sprawą, ale ich reakcja ma charakter rozproszony, 2) fazę „powszechnego wzburzenia” – gdy źródła niezadowolenia są już precyzyjniej określone, 3) fazę powstania organizacji formalnej, powodującej wzrost poziomu koordynacji i efektywności ruchu, 4) fazę „instytucjonalizacji” ruchu, w której zostaje on zaakceptowany przez społeczeństwo.
W przypadku Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych tylko w ograniczonym stopniu można posłużyć się proponowanym przez nią koncepcjom „cyklu życiowego” ruchów społecznych; tu raczej bardziej przydatne jest twierdzenie N. Goodmana wskazującego, że każdy ruch społeczny jest niepowtarzalny. Podejście historyczne i instytucjonalne, w ramach tego analiza wytwarzanych przez Ruch materiałów źródłowych, a także moja własna kilkunastoletnia obserwacja uczestnicząca, pozwalają mi wyodrębnić pięć faz rozwoju i różnicowania się aktywności Ruchu w dotychczasowej jego trzydziestoletniej historii. Pierwsza faza przypadała na lata 1993 – 1998, druga na lata 1999 – 2005, trzecia – na lata 2006 – 2012, czwarta – lata 2012 -2015, piąta – po 2015 r. Wyróżnienie tych faz rozwoju jest potrzebne z badawczego punktu widzenia. Jest też możliwe, bo tworzą one wyraźnie czasookresy, różniące się dynamiką działań Ruchu, skalą i formami jego oddziaływania na społeczeństwo, a także skalą udzielanego mu poparcia.
Pierwszy etap istnienia Ruchu, przypadający na lata 1993 – 1998, można określić fazą powstania Ruchu. W perspektywie socjologicznej, w tej fazie pewna grupa ludzi wyraża swoje niezadowolenie z sytuacji, formułuje problem i wzywa do zmiany, działając jednak w rozproszeniu. Poczynania Ruchu na rzecz JOW na tym etapie szły w kilku kierunkach. Otwierała je osobista aktywność J. Przystawy. Docierał do różnych środowisk, skutecznie nakłaniając je do wsparcia konceptu wyborów większościowych. Przykładem były tu spotkania ze Związkiem Zawodowym Rolników „Samoobrona” (1995), NSZZ „Solidarność – 80” (1997) czy z redakcją „Nowin Nyskich”(1996). W skromnej postaci zapoczątkowane zostało też oddziaływanie poprzez środki masowego przekazu: „Rzeczpospolitą”, a głównie media lokalne i niszowe: np. „Tygodnik Solidarność”, „Arcana”, „Biuletyn Partii Chrześcijańskich Demokratów”, „Najwyższy Czas” czy „Nowiny Nyskie”. Poważniejsze znaczenie miało wsparcie dla poczynań Ruchu udzielone w latach 1997 – 2000 przez Radio Maryja w ramach audycji pt. „Rozmowy niedokończone”. Wobec relatywnie niedużego zainteresowania mediów, Ruch propagował swoją propozycję w formie akcji ulotkowych. Istotne było też wydanie w 1996 r. książki pt. Otwarta księga. O jednomandatowe okręgi wyborcze – do 1999 r. ukazały się 4 wydania tej publikacji.
Ważnym kierunkiem poczynań Ruchu w pierwszym okresie aktywności było zbieranie podpisów Polaków pod wnioskiem o przeprowadzenie ogólnokrajowego referendum w sprawie wprowadzenia OW z JOW. Akcję tą zapoczątkowano w 1993 r. i do 1997 r. zdołano zebrać ponad 100 tys. podpisów. Wysiłek został unieważniony, gdy w 1997 r. Państwowa Komisja Wyborcza przyjęła nowy wzór wykazu podpisów popierających żądanie referendum.
Ruch starał się zainteresować swoim postulatem parlament polski. W 1996 r. poseł W. Błasiak z Konfederacji Polski Niepodległej zainicjował powstanie Zespołu Parlamentarnego na rzecz Zmiany Ordynacji Wyborczej. Działalność Zespołu nie dała większych efektów. Wiązała się z finalizowaniem prac nad przyjęciem Konstytucji RP. W projekcie ustawy zasadniczej przygotowanej przez Komisję Konstytucyjną Zgromadzenia Narodowego zapisano, że wybory sejmowe będą proporcjonalne. Poseł Wojciech Błasiak przeciwstawił się temu rozstrzygnięciu, występując w dniu 25 lutego 1997 r. w Zgromadzeniu Narodowym z apelem o niedopuszczenie do zapisania w konstytucji proporcjonalności wyborów sejmowych.
Wspomnieć należy też, że część działaczy Ruchu utworzyła w dn. 24 maja 1995 r. komplementarną wobec niego Partię Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, na której czele stanął prof. Andrzej Czachor. Ta próba pewnej instytucjonalizacji Ruchu zakończyła się niepowodzeniem. Partia ta została rozwiązana w dn. 15 grudnia 1997 r.; nie osiągnęła liczby 1000 członków i dlatego nie mogła sprostać wymogowi obowiązkowi powtórnej rejestracji narzuconemu przez ustawę o partiach politycznych z 1997 r.
Ogólnie faza powstania Ruchu stanowiła właściwie rozłożone w czasie stadium artykulacji dążeń i początkowy etap pozyskiwania sojuszników. Tym niemniej ta początkowa aktywność przyniosła kilka efektów. Zainicjowała debatę publiczną w sprawie systemu wyborczego w Polsce. Ruch uzyskał poparcie przedstawicieli środowiska naukowego i dziennikarskiego, a także szeregu ugrupowań politycznych: ZZR „Samoobrona”, Stowarzyszenia „Liga Nyska”, Ruchu Odbudowy Polski, Ruchu Wolnych Demokratów, Unii Polityki Realnej; idea wyborów w okręgach jednomandatowych znalazła się też w programie Akcji Wyborczej „Solidarność” z 1997 r.
Przełomowy w dziejach Ruchu był rok 1999, od którego zaczął on zyskiwać własną bazę społeczną w postaci poparcia samorządów lokalnych oraz znakomicie wzmocnił swoje oddziaływanie na opinię polityczną. Poprzez to w latach 1999 – 2005 Ruch znalazł się w fazie rozwiniętej działalności politycznej. Poparcie samorządów lokalnych w skromnym wymiarze zaznaczyło się już wcześniej. W 1993 r. propozycję wprowadzenia OW z JOW poparli – jako pierwsi – członkowie Rady Miejskiej Wrocławia. W 1997 r. za wprowadzeniem OW z JOW do wyborów Sejmu i Senatu RP opowiedziały się Rady Miejskie w Chorzowie, Żorach i Czerwionce – Leszczynach. Na większą skalę samorządy lokalne zaczęły wspierać koncept OW z JOW od 1999 r. Akcję tą zapoczątkowała w październiku 1999 r. Rada Miejska w Nysie, a na jej wezwanie w tymże roku poszło jeszcze kilkanaście jednostek samorządowych. W drugim okresie poczynań Ruchu przypadającym na lata 1999 – 2005 propozycję OW z JOW wsparło 35 jednostek samorządowych. Były to Rady i Zarządy Gmin, Rady i Zarządy Powiatów, Rady Miejskie. W 2002 r. wypowiedziały się też w tej sprawie ich struktury koordynacyjne: Związek Miast Polskich, Federacja Związków Gmin i Powiatów RP, Zarząd Unii Miasteczek Polskich, Związek Gmin Wiejskich. Na tle szybko rosnącego poparcia samorządów lokalnych, Ruch starał się zdynamizować i koordynować poczynania samorządowców. Celowi temu służyło zorganizowanie w latach 1999 – 2004 osiemnastu Ogólnopolskich Konferencji Samorządowych, obradujących pod hasłem Poseł z każdego powiatu !.
Impulsem wzmacniającym presję środowisk samorządowych w sprawie wprowadzenia OW z JOW stały się pierwsze w okresie transformacji ustrojowej bezpośrednie wybory prezydentów, burmistrzów i wójtów, przeprowadzone w 2002 r. W ponad 70 – ciu procentach zwycięzcami tych wyborów byli kandydaci pozapartyjni, w większości wypadków niezależni. Fakt ten był też istotny dla strategii Ruchu: oparcia działań na środowisku samorządowym. Przysporzył bowiem Ruchowi świeżych sojuszników. Nowo wybrani liderzy lokalnych społeczności silnie wsparli działania Ruchu, współorganizowali wspomniane już konferencje samorządowe, występowali z apelami o debatę w sprawie OW z JOW, a wielu z nich stało się też honorowymi patronami Ruchu – opublikowana w październiku 2005 r. lista obejmował 107 nazwisk prezydentów, burmistrzów i wójtów. Szczególną konsekwencją w kwestii promowania zmiany systemu wyborczego przejawiali: Marian Dzięcioł (burmistrz Łochowa), Krzysztof Fabianowski (burmistrz Strzelec Opolskich), Marian Jurczyk (prezydent Szczecina), Wojciech Lubawski (prezydent Kielc), Władysław Skrzypek (prezydent Włocławka), Waldemar Tkaczyk (wójt gminy Kościerzyna), Michał Zaleski (prezydent Torunia), Marcin Zamoyski (prezydent Zamościa).
Czynnikiem wyróżniającym drugi okres było również wzmocnienie oddziaływania Ruchu na inne środowiska społeczne. Wyróżniał się dialog w środowisku akademickim i katolickim. Uczelnie polskie stały się miejscem szeregu debat o polskim prawie wyborczym, prowadzono też indywidualne rozmowy z ich rektorami. Na dialog w środowisku katolickim składały się z kolei rozmowy z jego hierarchami (kar. Henrykiem Gulbinowiczem, arcybiskupami: Tadeuszem Gocłowskim, Damianem Zimoniem, Józefem Michalikiem, Alojzym Orszulikiem, biskupami Stanisławem Gądeckim, Tadeuszem Pieronkiem, Piotrem Liberą), intelektualistami katolickimi (o. prof. Mieczysław Krąpiec), a także debaty w duszpasterstwach akademickich i wręcz rozliczne spotkania w parafiach, zwłaszcza wrocławskich. Lider Ruchu, J. Przystawa, wygłosił blisko 100 felietonów w Katolickim Radio Rodzina we Wrocławiu.
Oddziaływano – i to w znacznie większej skali – także na opinię publiczną. Pomocne w tym były konferencje naukowe, popularnonaukowe i rozliczne spotkania dyskusyjne. Uwzględniając wcześniej wskazane konferencje samorządowe, w latach 1999 – 2005 Ruch uczestniczył w organizacji blisko 40 konferencji naukowych i popularnonaukowych, jego przedstawiciele zorganizowali bądź uczestniczyli w blisko 200 spotkaniach dyskusyjnych.
Dla wzrostu dynamiki poczynań Ruch kapitalne znaczenie miało oddziaływanie poprzez środki masowego przekazu. W drugiej fazie jego działacze opublikowali blisko 170 artykułów, głównie w prasie lokalnej, w której wyróżniały się pod tym względem „Nowiny Nyskie”, miesięczniki „Lekarz Polski”, „Opcja na Prawo”, „Puls Zagłębia”. Sporo tekstów ukazało się też w pismach ogólnokrajowych, a wyróżniała się pod tym względem „Rzeczpospolita” i w skromniejszym wymiarze tygodnik „Wprost”. Spośród rozgłośni radiowych wymienić można „Trójkę”, Radio „Las Vegas”, „Radio Fama” z Kielc, a przede wszystkim Katolickie Radio Rodzina we Wrocławiu. W drugiej fazie rozwoju Ruch uruchomił też własne instrumenty oddziaływania na opinię publiczną: od stycznia 2000 r. wydawany był „Biuletyn Ruchu na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych”, od 2003 r. czynna była strona WWW.jow.pl – jako podstawowa trybuna prezentowania poczynań i stanowiska Ruchu. W oddziaływaniu na opinię publiczną istotną rolę odgrywały też akcje ulotkowe oraz publikacje broszur i książek. Formą mobilizowania opinii publicznej i własnych zwolenników, a przy tym wywierania presji na klasę polityczną stały się również demonstracje polityczne, organizowane w latach 2003-2005 pod hasłem „Marsz na Warszawę !”.
Dynamicznie rozwijana akcja polityczna i propagandowa przełożyła się na zwiększone zainteresowanie i wzrost poparcia dla konceptu wprowadzenia OW z JOW. Wyrażało je wiele środowisk społecznych – poza samorządowcami były to m.in.: Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych, Polski Oddział Transparency International, Stowarzyszenie KoLiber, Stowarzyszenie Normalne Państwo, Stowarzyszenie „Ojczyzna – Zbiorowy Obowiązek”, Stowarzyszenie Obywatelski Klub Parlamentarny, Niezależny Ruch Społeczny Mariana Jurczyka. Zwiększało się poparcie znanych osobistości i ważnych uczestników życia naukowego, kulturalnego i publicznego: profesorów – Witolda Kieżuna, Michała Kuleszy, Jadwigi Staniszkis, Andrzeja Zybertowicza, publicystów – np. Rafała Ziemkiewicza, zasłużonych Polaków – gen. Antoniego Hedy („Szarego”), znanych działaczy – Janusza Kochanowskiego, Julii Pitera, Stanisława Tymińskiego. W debatę nad ordynacją wyborczą włączały się po stronie OW z JOW nowe formacje polityczne – Polska Partia Chrześcijańskich Demokratów i Platforma Obywatelska. Poparcie to wyraziło większość kandydatów na urząd prezydenta RP w wyborach w 2000 r.: Dariusz Grabowski, Janusz Korwin – Mikke, Andrzej Lepper, Andrzej Olechowski, Jan Olszewski, Bogdan Pawłowski, gen. Tadeusz Wilecki.
Zwiększone zainteresowanie postulatem alternacji systemu wyborczego znalazło wyraz także w debacie parlamentarnej. Uchwalenie w 1997 r. Konstytucji RP spowodowało potrzebę przyjęcia zgodnego z nią prawa wyborczego. Parlament polski pracował nad nim w latach 1999 – 2001. Ponieważ w Konstytucji RP zapisano, że wybory do Sejmu RP mają być proporcjonalne, żaden ze zgłoszonych wówczas sześciu oficjalnych projektów zmiany prawa wyborczego do tej izby nie występował z propozycją wprowadzenia systemu większościowego. Z inicjatywą taką wystąpił natomiast Ruch i w lipcu 2000 r. wniósł do Sejmu własny projekt ordynacji większościowej, realizowanej w okręgach jednomandatowych. Wprawdzie projekt ten nie został dopuszczony do prac legislacyjnych, lecz w trakcie debaty nad nowym prawem wyborczym propozycja wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych była popierana przez małe gremia parlamentarzystów. W dniu 8 października 1999 r. w debacie sejmowej, podczas prezentowania projektów prawa wyborczego, wysunęli ją posłowie Mariusz Krzysztof Olszewski z grupy Nasze Koło oraz Jan Olszewski z Ruchu Odbudowy Polski. Z kolei w debacie sejmowej w dniu 6 września 2000 r. potrzebę wprowadzenia OW z JOW sygnalizowali posłowie Tomasz Karwowski w imieniu Koalicji dla Polski, Paweł Łączkowski (PPChD), a podczas debaty sejmowej w dniu 16 lutego 2001 r. ponownie uczynił to także pos. T. Karwowski. Bezskutecznie propozycję tę wysuwał w komisji sejmowej pos. Antoni Macierewicz, naówczas prezes Ruchu Katolicko – Narodowego (22 i 27 II 2001 r.). Na posiedzeniu Sejmu RP w dniu 7 marca 2001 r. propozycję ponowili posłowie A. Macierewicz i Adam Wędrychowicz (koła Polska Racja Stanu), lecz ich wniosek o wprowadzenie OW z JOW w wyborach sejmowych nie został dopuszczony do głosowania. Ideę tą zasygnalizował ponownie T. Karwowski na posiedzeniu Sejmu RP w dn. 11 kwietnia 2001 r. Zamysł ten znalazł także wyraz w debacie senackiej dotyczącej nowego prawa wyborczego. Propozycję wprowadzenia OW z JOW w wyborach sejmowych przedstawili w dniach 5 – 6 kwietnia 2001 r. senatorowie Donald Tusk z PO, Stanisław Gogacz z ROP.
Spektakularnym, ale efektywnym refleksem narastania animowanej przez Ruch społecznej i politycznej presji w kierunku zmiany systemu wyborczego był „Apel o nową ordynację wyborczą do Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”, opublikowany przez „Rzeczpospolitą” w dniu 15 marca 2003 r., a sygnowany przez 72 intelektualistów polskich. Wprowadzenia OW z JOW domagali się wówczas m.in.: Władysław Bartoszewski, Gustaw Holoubek, Ryszard Kaczorowski, Ryszard Kapuściński, Wojciech Kilar, Jan Nowak – Jeziorański, Jerzy Szacki, Andrzej Wajda, Edmund Wnuk – Lipiński, Krzysztof Zanussi. Bezpośrednią przyczyną wystosowania tego „Apelu” był upadek koalicji SLD – UP – PSL i nieporadność rządu Leszka Millera, a szczególnie tzw. afera Rywina, odsłaniająca niechlubne praktyki towarzyszące pracom ustawodawczym. Tym niemniej był też „Apel” reakcją na wzrastającą presję wielu już wówczas środowisk, by zmienić system wyborczy do Sejmu RP na większościowy. Odegrał też ważną rolę, bo w ślad za nim o wprowadzenie OW z JOW zaapelowało kilkuset kolejnych intelektualistów. Klasa polityczna zareagowała na owe wezwania. Z propozycją mieszanego systemu wyborczego wystąpiło Prawo i Sprawiedliwość; została ona przez Sejm RP odrzucona. Na apel intelektualistów zareagował także Prezydent RP Aleksander Kwaśniewski. Z jednej strony uznał wprowadzenie OW z JOW za zmianę przedwczesną, lecz z drugiej dopuścił możliwość wprowadzenia okręgów jednomandatowych w wyborach do Senatu RP. W ślad za tym skierował w marcu 2004 r. do Sejmu RP projekt ustawy wprowadzającej 100 jednomandatowych okręgów wyborczych do Senatu RP. Debata sejmowa w tej sprawie odbyła się w dn. 11 marca 2004 r.
Wytworzoną wówczas sytuację szybkiej polityzacji kwestii wprowadzenia OW z JOW Ruch wykorzystał do przeprowadzenia własnej akcji referendalnej. W dniu 27 marca 2004 r. we Włocławku powstał 200 – osobowy Krajowy Komitet Referendalny o Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. Postawił sobie za cel zorganizowanie i przeprowadzenie ogólnopolskiego referendum w sprawie systemu wyborczego. Koncepcja akcji zakładała zbudowanie sieci 150 – 200 komitetów referendalnych w Polsce, a jej wytworzenie w takiej właśnie liczbie traktowano jak kluczową przesłankę szybkiego zgromadzenia minimum 500 tys. podpisów obywateli. Po raz kolejny postulat zmiany systemu wyborczego wsparli luminarze nauki polskiej, ogłaszając w „Rzeczpospolitej” w dn. 29 maja 2004 r. „Apel zatroskanych o losy Ojczyzny”. Zaniepokojeni niezdolnością Sejmu RP do utworzenia większości rządowej, wezwali klasę polityczną do wprowadzenia OW z JOW. Apel ten wywołał znaczny rezonans, uruchomił szerszą dyskusję i skłonił środowiska polityczne do określenia się w tej sprawie. Na kanwie polityzacji problemu alternacji systemu wyborczego Komitet Referendalny rozwijał swoje działania. W przeciągu 9 miesięcy utworzono wprawdzie 49 komitetów referendalnych, ale nie zdołano osiągnąć zakładanego wyżej poziomu. Przyczyniły się do tego dwie kluczowe kwestie. Po pierwsze, akcja uzyskała mniejsze niż oczekiwano wsparcie ze strony środowiska samorządowego – mimo tego, że wielu prezydentów, wójtów i burmistrzów bezpośrednio zaangażowało się w tworzenie owych komitetów. Drugą przyczyną niepowodzenia akcji stała się reakcja na nią ze strony opozycyjnej naówczas Platformy Obywatelskiej.
PO została utworzona w 2001 r. W programie politycznym opowiedziała się za wdrożeniem w wyborach sejmowych OW z JOW. Po utworzeniu przez Ruch na rzecz JOW Krajowego Komitetu Referendalnego, Platforma zainicjowała w czerwcu 2004 r. własną akcję referendalną i do grudnia 2004 r. zebrała 750 tys. podpisów pod 4 – punktowym pakietem: 1) likwidacji Senatu, 2) zniesienia immunitetu parlamentarnego, 3) zmniejszenia liczby posłów, 4) wyboru posłów w okręgach jednomandatowych. Wolno sądzić, że to działanie PO obliczone było na dwa efekty: po pierwsze oznaczało przejęcie przez klasę polityczną inicjatywy zorganizowania referendum, a po drugie – służyło wzmocnieniu pozycji politycznej opozycyjnej wówczas PO. Zagospodarowując koncept zmiany systemu wyborczego, potraktowała go instrumentalnie. Wymownie świadczył o tym brak reakcji na wysuniętą przez J. Przystawę propozycję współdziałania Ruchu i PO.
Podjęcie przez PO akcji referendalnej miało następstwa dla dynamiki poczynań Ruchu. Aby nie dezorientować społeczeństwa, zrezygnował on z własnej akcji zbierania podpisów i zredukował swoją rolę do wywierania nacisku na klasę polityczną, zwłaszcza PO, by urzeczywistniła wolę zmiany systemu wyborczego. Tym samym jednak Ruch został pozbawiony poważnego argumentu mobilizowania i organizowania Polaków, a w konsekwencji dynamika jego poczynań uległa znacznemu osłabieniu. W 2005 r. usiłowano podtrzymać jego pozycję w życiu politycznym oraz możliwość propagowania OW z JOW poprzez wysunięcie własnych kandydatów w wyborach do Senatu RP. Działanie to dało skromny efekt, gdyż zdołano wystawić jedynie 11 kandydatów w ośmiu okręgach wyborczych. Bardziej intensywną kampanię prowadzono tylko na Opolszczyźnie, gdzie Ruch wystawił trzech kandydatów.
W przypadającej na lata 1999 – 2005 fazie rozwiniętej działalności politycznej Ruch w sposób charakterystyczny dla nowych ruchów znakomicie zróżnicował formy działania, poszerzył krąg zwolenników zmiany systemu wyborczego w rozmaitych środowiskach, uzyskując własną bazę społeczną. Poczynania Ruchu w tej fazie były skuteczne, a szczególnie istotna okazała się polityzacja głównego postulatu Ruchu: propozycja wprowadzenia OW z JOW stała się ważnym zagadnieniem polityki wewnętrznej w Polsce.
Nietypowość Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych polega m.in. na tym, że w jego „cyklu życia” trudno jest wskazać występującą w wielu ruchach fazę biurokratyzacji, na ogół polegającą na tworzeniu formalnych organizacji, jako logicznego wyniku powodzenia dotychczasowych poczynań. W przypadku tego Ruchu stało się inaczej. Po etapie intensywnej i efektywnej działalności, w latach 2006 – 2012 r. znalazł się on w okresie znaczącego osłabienia swojej aktywności. Rysem charakterystycznym tego etapu był postępujący spadek poparcia dla OW z JOW ze strony samorządów lokalnych oraz zmniejszenie skali jego oddziaływania na opinię publiczną.
Formalnie rzecz biorąc działacze samorządowi nadal je deklarowali – opublikowana we wrześniu 2007 r. w „Biuletynie” Ruchu lista Honorowych Samorządowych Patronów JOW obejmowała 237 nazwisk prezydentów, burmistrzów i wójtów. Zwiększona liczba Patronów nie przełożyła się jednak na zwiększone działanie środowiska samorządowego. Ważniejszym przejawem jego aktywności było tylko kilkanaście uchwał popierający OW z JOW, udział kilkunastu Patronów w konferencji w Łochowie w dniach 21 – 23 września 2007 r. oraz stanowisko XXX Zgromadzenia Ogólnego Związku Miast Polskich z marca 2009 r., popierające OW z JOW i postulujące, by Rząd, Parlament i Prezydent RP zainicjowały poważną debatę konstytucyjną. Nie przyniosła powodzenia podjęta w 2007 r. próba powiązania działań Ruchu z Chrześcijańskim Ruchem Samorządowym, tworzonym przez Jerzego Kropiwnickiego, prezydenta Łodzi. W pewnym stopniu czynnikiem osłabiającym zaangażowanie liderów samorządowych w promowanie zmiany systemu wyborczego do Sejmu RP było podjęcie w końcu 2005 r. przez część z nich Akcji Samorządowej Pierwszy z okręgu, która skoncentrowała się na dążeniu do wprowadzenia okręgów jednomandatowych tylko w wyborach samorządowych.
W tym stanie rzeczy Ruch podjął próbę uzyskania kolejnej bazy swej aktywności w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Organizacja ta już wcześniej wspierała przedsięwzięcia Ruchu. W dniu 15 kwietnia 2007 r. Zarząd Krajowy NZS przyjął uchwałę popierającą wprowadzenie OW z JOW w wyborach parlamentarnych i samorządowych. W ramach „Akcji NZS Jednomandatowe.pl – Poseł Odpowiedzialny przed Wyborcami” popularyzowano zmianę systemu wyborczego w konferencjach, happeningach, debatach i szkoleniach, audycjach radiowych. Próba oparcia poczynań Ruchu na NZS przyniosła ograniczony efekt. Poparcie dla OW z JOW najsilniej wyrażały organizacje NZS we Wrocławiu, Szczecinie, Krakowie, Lublinie i Nysie; część członków NZS zachowała jednak sceptyczny stosunek do tej propozycji.
Równolegle Ruch prowadził działalność w przyjętych wcześniej formach. Zorganizował i uczestniczył w kilkunastu konferencjach i seminariach naukowych i popularnonaukowych, wielu debatach i szkoleniach. Jego przedstawiciele wygłosili w tym czasie kilkadziesiąt wykładów i odczytów. Upowszechniali myśl zmiany systemu wyborczego w publicystyce, napotykając jednak wówczas wyraźną barierę w dostępie do ogólnopolskich środków masowego przekazu. W 2008 i 2009 r. zorganizowali kolejne „Marsze na Warszawę !”. Skala oddziaływania na opinię publiczną była już znacznie mniejsza niż w okresie poprzednim, a ilustracją tego był także fakt, że nawet „Biuletyn” Ruchu ukazywał się tylko sporadycznie.
Ogólnie rzecz biorąc w latach 2006 – 2012 Ruch Obywatelski na rzecz JOW stracił możliwość podejmowania samodzielnych działań politycznych na większą skalę. Zdołał jednak – chociaż w mniejszym zakresie – podtrzymać debatę publiczną nad kwestią zmiany systemu wyborczego. Nadal też występował w roli siły nacisku społecznego na klasę polityczną, co wyrażały stanowiska i apele Ruchu wzywających ją, a zwłaszcza Prezydenta RP, do zmiany systemu wyborczego. Ogólnie pozostała ona bierną na tę presję. Do propozycji wprowadzenia OW z JOW przychylały się jednak nowopowstające formacje polityczne – Prawica Rzeczypospolitej Marka Jurka (2007 r.), Ruch Obywatelski „Polska XXI” (2008 – 2010), współtworzony przez Rafała Dudkiewicza, prezydenta Wrocławia. Świadczyło to o utrzymaniu się debaty publicznej nad systemem wyborczym. W tym stanie rzeczy trudno jest mówić o latach 2006 – 2012, że stały się etapem, który określa się np. fazą schyłkową lub stadium zamierania ruchu politycznego. Bliższe prawdy będzie raczej twierdzenie, że był to etap stagnacji Ruchu.
W drugiej połowie 2012 r. nastąpiła kolejna intensyfikacja działalności Ruchu, otwierająca czwarty okres jego poczynań. Pojawienie się nowej fazy – czasu ponownego ożywienia aktywności – wynikało z zaistnienia Akcji Zmieleni.pl, zainicjowanej przez muzyka Pawła Kukiza. Powodem jego wystąpienia były rezultaty akcji referendalnej PO. W grudniu 2004 r. partia ta złożyła w Sejmie RP 750 tys. podpisów obywateli popierających m.in. wprowadzenie OW z JOW. Działanie to nie przełożyło się na stosowne kroki legislacyjne. Co więcej, karty z podpisami 750 tys. obywateli zostały zniszczone, a zilustrował to dziennikarz Tomasz Sekielski w 2010 r. w filmie pt. Władcy marionetek. Prezentacja tego filmu przyczyniła się do założenia strony internetowej Zmieleni pl. jako podstawy akcji politycznej obliczonej na zebranie podpisów obywateli pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum, w którym Polacy wyraziliby swój stosunek do OW z JOW.
Akcja Zmieleni.pl była formą aktywności Ruchu Obywatelskiego na rzecz JOW. Odwołała się do poczynań jego działaczy, ekspertów i baz lokalowej, a także do jego dorobku politycznego i twórczego. Działania Ruchu oczywiście pozytywnie wzmocniły poczynania samego P. Kukiza. Wspólnym wysiłkiem pobudzono aktywność polityczną Polaków: na stronie internetowej Akcję Zmieleni.pl poparło blisko 130 tys. osób, zebrano też ok. 30 tys. podpisów obywateli popierających postulat przeprowadzenia referendum w sprawie OW z JOW. W krótkim czasie odbyło się kilkadziesiąt debat, konferencji, szkoleń i innych form wyjaśniających cel Akcji i pobudzających opinię publiczną do zainteresowania się hasłem zmiany systemu politycznego. Wyzwoliła znaczące zainteresowanie środków masowego przekazu, efektywnie przełamując ich dotychczasowe milczenie w sprawie OW z JOW. Stałymi partnerami Akcji Zmieleni.pl stały się: Radio Wnet, tygodnik „Uważam Rze”. Spotkała się z poparciem wielu organizacji społecznych. Postulat wprowadzenia OW z JOW poparły NSZZ „Solidarność” i Platforma Oburzonych. Partnerami Akcji Zmieleni.pl były m.in. Stowarzyszenie Sapere Aude, Federacja Małych i Średnich Przedsiębiorstw. Odtworzyła zainteresowanie kwestią OW z JOW przez część klasy politycznej. Za zmianą systemu wyborczego w 2013 r. opowiedziało się Stowarzyszenie Republikanów Przemysława Wiplera, a później Polska Razem Jarosława Gowina. Od połowy 2014 r. Akcja Zmieleni. pl traciła impet.
Ponowne ożywienie dążenia do wprowadzenia większościowego systemu wyborczego, realizowanego w okręgach jednomandatowych nastąpiło w roku następnym. Wynikało z udziału P. Kukiza jako kandydata w wyborach Prezydenta RP w 2015 r. Była to już jego samodzielna akcja polityczna, wsparła ją tylko część działaczy Ruchu na rzecz JOW. Z postulatu wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach sejmowych P. Kukiz uczynił główny punkt swego programu wyborczego. Wyzwoliło to zainteresowanie opinii publicznej w Polsce kwestią alternacji systemu wyborczego, a przejawem tego była znacząca liczba debat i dyskusji, także tych, które zaistniały na stronach internetowych. Kandydaturę P. Kukiza poparło ponad 240 tys. Polaków. Uderzające było, że zebrał tak dużą liczbę podpisów nie dysponując strukturami organizacyjnym i zasobami finansowymi. Była to akcja właściwie spontaniczna, podjęta zwłaszcza przez młodych Polaków. Fakty te wymownie świadczyły, że Polacy przywiązują wagę do zamysłu wprowadzenia w wyborach sejmowych systemu większościowego. Znalazło to odzwierciedlenie w życiu politycznym. W pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2015 r. P. Kukiz zajął trzecie miejsce, uzyskał poparcie ok. 21 % wyborców. Przed drugą turą wyborów prezydenckich, Bronisław Komorowski, Prezydent RP, zainicjował przeprowadzenie referendum ogólnopolskiego, w którym Polacy mieliby m.in. rozstrzygnąć, czy chcą wprowadzenia większościowego systemu wyborczego realizowanego w okręgach jednomandatowych. Referendum przeprowadzono w dniu 6 września 2015 r. Zakończyło się niepowodzeniem, wzięło w nim bowiem udział tylko 7,8 % uprawnionych do głosowania. Spośród 2 323 935 głosujących, za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej opowiedziało się 1 829 995, czyli 78,75 % uprawnionych do głosowania. W moim przekonaniu fiasko referendum nie wynikało z dezaprobaty dla postulatu oparcia wyborów sejmowych na większościowej formule wyborczej realizowanej w okręgach jednomandatowych. Wcześniejsze badania opinii publicznej wskazywały, że Polacy silnie popierają ten postulat; w czasie akcji referendalnej, latem 2015 r. poparcie dla tego pomysłu deklarowało od 41 do 62 % respondentów w kolejno przeprowadzanych badaniach opinii publicznej. W tym stanie rzeczy kluczową przyczyną niepowodzenia referendalnego wydaje się być uwikłanie rozstrzygania kwestii systemu wyborczego w spór polityczny, dotyczący elekcji kolejnego Prezydenta RP w drugiej turze wyborów. Metaforycznie: dobry owoc został zatruty sporem elekcjyjnym. Poważne znaczenie miało również to, że poszczególne formacje polityczne miały na widoku wybory parlamentarne, zaplanowane na październik 2015 r. Koncentrowały uwagę na nich i w konsekwencji słabo angażowały się w popularyzowanie akcji referendalnej. Dotyczyło to również formacji, które formalnie deklarowały poparcie dla wprowadzenia większościowego systemu wyborczego. W rezultacie referendum 2015 r. było wielką, ale nie wykorzystaną szansą wprowadzenia kluczowej zmiany w systemie politycznym RP.
Wybory prezydenckie w 2015 r. wytyczyły kolejną cezurę w historii Ruchu Obywatelskiego na rzecz JOW. Po pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2015 r., w trakcie akcji referendalnej, drogi P. Kukiza i Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych zaczęły się rozchodzić. Muzyk zgromadził swoich zwolenników w nowej formacji politycznej – Kukiz`15 – działającej najpierw jako komitet wyborczy, a późnej stowarzyszenie; w latach 2019-2023 była to partia polityczna (K`15). Z kolei Ruch na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych oparł swoją dalszą aktywność na współdziałaniu z bezpartyjnymi samorządowcami. Przerwanie współpracy z P. Kukizem, a z zwłaszcza niepowodzenie referendum znacząco osłabiły aktywność Ruchu. Po 2015 r. znajduje się on w kolejnej fazie stagnacji. Po dzień dzisiejszy jego poczynania są skromne. Sprowadzają się do aktywności Stowarzyszenia na rzecz Zmiany Systemu Wyborczego, organizowania konferencji naukowych i popularnonaukowych, utrzymywania strony internetowej. W ramach tego współpracuje z bezpartyjnymi samorządowcami, Stowarzyszeniem Potomków Sejmu Wielkiego, Klubem Jagiellońskim. Nową i ciekawą inicjatywą działaczy z nim związanych jest pismo Wspólna perspektywa. Ma pewną szansę rozwinąć debatę polityczną dotyczącą systemu politycznego i wyborczego w Polsce.
Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych jest ruchem reformatorskim. Obserwacja i analiza jego form organizowania się i podejmowanych działań wskazuje, że przynależy do kategorii ruchów nowych. Świadczy o tym jego zorientowanie na poprawę jakości życia politycznego w Polsce, dosyć luźna, sieciowa organizacja, różnorodność form działania oraz nasycenie ich edukacją, oddziaływaniem poprzez media, opieranie aktywności na różnych środowiskach społecznych i politycznych. Przechodził zróżnicowane okresy rozwoju i aktywności: fazę powstania, czas rozwiniętej działalności politycznej, okres stagnacji, fazę ponownego ożywienia aktywności, a obecnie wyraźnie lokuje się w czasie ponownej stagnacji. W jego dotychczasowej historii najistotniejsze były lata 1999 – 2005, gdy Ruchowi udało się oprzeć działalność na samorządach lokalnych, a także wielu środowiskach społecznych i politycznych oraz doprowadzić do polityzacji zamysłu alternacji sejmowego prawa wyborczego.
Trzydziestoletnie działanie Ruchu przyniosło zróżnicowane efekty. Ruch nie doprowadził do wprowadzenia OW z JOW w wyborach do Sejmu RP. Znaczącym efektem poczynań Ruchu jest jednak zainicjowanie i rozwinięcie na szeroką skalę debaty publicznej w sprawie systemu wyborczego w Polsce. Tym samym wypełnił on lukę, jaka zaistniała na progu transformacji ustrojowej, a którą był brak tej debaty i bezrefleksyjne w gruncie rzeczy przyjęcie proporcjonalnego systemu wyborczego. Ważnym efektem poczynań Ruchu jest edukacja społeczeństwa polskiego w zakresie funkcjonowania państwa, systemów politycznych i wyborczych. Jego animatorzy zorganizowali bądź uczestniczyli w setkach konferencji naukowych i popularnonaukowych, debatach i spotkaniach informacyjnych. Napisali szereg książek, kilkaset artykułów prasowych i zorganizowali dziesiątki akcji ulotkowych i happeningowych. Poprzez owe działania przekazali społeczeństwu polskiemu nie tylko samo hasło, ale pogłębioną wiedzę o systemach wyborczych, w kontekstach historycznych i aktualnych. Skutkiem wielostronnych zabiegów Ruchu, ale też oczywiście wielu innych środowisk społecznych i politycznych, było uzyskanie szerokiego poparcia społeczeństwa polskiego dla propozycji wprowadzenia OW z JOW. Wielokrotne badania różnych ośrodków wskazują, że poparcie to lokuje się niezmiennie od 40 % wzwyż; sondaż Homo Homini z grudnia 2013 r. wskazał, że koncept wprowadzenia OW z JOW popierało nawet 71 % Polaków. Pozytywnym efektem działań Ruchu, a także presji wielu środowisk społecznych, jest też stopniowe otwieranie się klasy politycznej na potrzebę zmiany systemu politycznego, a wyrazem tego było m.in. wprowadzenie OW z JOW w wyborach do Senatu RP oraz częściowo w wyborach do samorządów lokalnych.
„Biuletyn Informacyjny Ruchu na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych” 2000 – 2011.
Czesnowicz P. Debata parlamentarna nad ordynacją wyborczą do Sejmu i do Senatu w latach 1999 – 2001, praca magisterska napisana pod kierunkiem prof. dr hab. A. Małkiewicza, Zielona Góra 2002.
Dakowski M., Przystawa J., Via bank i FOZZ. O rabunku finansów Polski, Wydawnictwo ANTYK, Warszawa 1992.
Flis J., Złudzenia wyboru. Społeczne wyobrażenia i instytucjonalne ramy w wyborach do sejmu i senatu, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2014.
Giddens A. (współpraca Sutton P. W.), Socjologia, wydanie nowe, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012.
Goodman N., Wstęp do socjologii, Wydawnictwo Zysk i S – ka, Poznań 1997.
Griffith – Traversy M. A. (red.), Demokracja, parlament i systemy wyborcze, Vizja Press and IT, Warszawa 2007.
Ilski Z., Początki działalności Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, „Zeszyty Naukowe Wyższej Szkoły Zarządzania i Finansów we Wrocławiu”, 2002, Z. 11, s. 79 – 106.
Ilski Z., Rozwój Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, „Wrocławskie Studia Politologiczne” 2015/19, s. 19 – 37.
Lazarowicz R., Przystawa J. (red.), Otwarta księga. O jednomandatowe okręgi wyborcze, Wydawnictwo SPES, Wrocław 1999.
Przystawa J, JOW. Jednomandatowe okręgi wyborcze szansą dla Polski, Wydawnictwo „Wektory”, Sadków 2003.
Przystawa J., Konieczność nieuświadomiona, Wydawnictwo „Wektory”, Sadków 2006.
Przystawa J., Sposób. Felietony wygłoszone na antenie Katolickiego Radia „Rodzina” Rozgłośni Archidiecezji Wrocławskiej, Wyd. Katolickie Radio „Rodzina” Rozgłośnia Archidiecezji Wrocławskiej, Wrocław 2003.
Przystawa J., transATLANTIC, Wydawnictwo SPES, Wrocław 1999.
„Rzeczpospolita” 2003 – 2004.
Sanocki J. WoJOWnicy, Nysa 2004.
Sokół W., Geneza i ewolucja systemów wyborczych w państwach Europy Środkowej i Wschodniej, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie – Skłodowskiej, Lublin 2007.
Sztompka P., Socjologia. Analiza społeczeństwa, Wydawnictwo Znak, Kraków 2006.
Żukowski A., Kierunki ewolucji polskiego systemu wyborczego a interesy partii politycznych, [w:] Kowalczyk K., Tomczak Ł. (red.) Partie i system partyjny RP. Stan i perspektywy, Toruń 2007, s. 20-38.
Żyniewicz M., Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych – próba socjologicznej diagnozy szans realizacji postulatu, praca magisterska napisana pod kierunkiem naukowym prof. dr hab. Zdzisława Zagórskiego, Wrocław 2007.
Strony internetowe:
– https://pl.wikipedia.org/wiki/Referendum_w_Polsce_w_2015_roku
– https://pl.wikipedia.org/wiki/Kukiz%E2%80%9915
– https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybory_parlamentarne_w_Polsce_w_2015_roku
]]>Jego [Geremka] prowadzący, „wielce czcigodni mistrzowie”, „dostojni”, „mędrcy”, z lóż [jak bezczelnie, pełni pychy siebie nazywają], mieli już media, tak te postkomunistyczne, jak i Gazetę Wyborczą oraz władzę zakulisową. Nie mogli więc nie zwyciężyć.
Dla nowego pokolenia Polaków: Tworzę więc nowy/stary dział, Jednomandatowe Okręgi Wyborcze.
O tym wszystkim mówiliśmy i pisali „na przełomie tysiącleci”… by sformułować to patetycznie a śmiesznie.
Wtedy między innymi Ojciec Dyrektor Rydzyk był wielkim zwolennikiem JOW i propagował je. Było wiele „Rozmów niedokończonych” na ten temat, cieszyły się ogromną popularnością, ja kiedyś mówiłem do 4. rano; od 1. w nocy już głównie dla Ameryki Północnej czyli USA i Kanady oraz Brazylii i Argentyny. Ojciec Dyrektor zaplanował już nawet cykl szkoleń w Toruniu. Oddzielnie dla chętnych z Polski Północnej oraz z Polski Południowej. I nagle, bez uprzedzenia, blokada. Nie powiedział nam o przyczynach. Cóż, zapewne argument nie do odrzucenia.
Do rozpoczęcia tego cyklu zachęciła mnie Miła Pani, kiedyś entuzjastka JOW i organizatorka kilku konferencji.
Ja: Tylko w JOW można jakoś tolerować „diemokrację”.
Teraz zaś ONA pisze:
Oj nie – tu się nie zgadzam.
Sama też kiedyś tak o JOW-ach myślałam (nawet – o czym Pan pewnie nie wie – „zorganizowałam w dawnych czasach” – (pewnie był to 2000 rok) trzy spotkania prof Przystawy. Mieszkał u nas jadł, woziliśmy go na spotkania…)
Wyleczyłam się z tego – najlepszym przykładem jest Senat (JAKI SKŁAD?).
Sama kandydowałam i wiem, że aby wygrać trzeba mieć forsę. Forsę – dużo forsy.
————————————-
Otóż ze skandalicznego zaludnienia senatu [przecież wybranego według JOW !!!] można, należy – poza zastanowieniu się, wyciągnąć inne wnioski.
Okręg wyborczy do senatu, to – z powodu katastrofy demograficznej Polski – obecnie około 350 000. W czasie kampanii, jednoosobowo nie da się go objechać w całości nawet samochodem, nie mówiąc o rowerze. Miażdżącą przewagę ma więc kandydat naznaczony przez prezesów POPiS. Oni też dzierżą przecież TV.
Rzutki działacz lokalny znany i doceniany jest ludziom z jego okolicy, nie zaś z połowy województwa. Używając języka fizyki: JOW to oddziaływanie krótkozasięgowe, lokalne. Zaś ordynacja pseudoproporcjonalna – to oddziaływania dalekozasięgowe, więc globalne [znaczy: loże, finansiści…].
Z tych dwóch porównań wynika, że jego szanse w okręgu mającym 60 000 wyborców są kilkadziesiąt razy większe, ogromne, mogą przełamać dyktat propagandy TV. Te siły na odległość kilkunastu kilometrów działają, ale na odległość kilkudziesięciu i pod obuchem zupełnie TV zanikają.
Omówimy sprawę prawa Duvergera, uzasadnionego socjologicznie, a popartego parowiekowym doświadczeniem: JOW powoduje gromadzenie się nowych posłów w dwie grupy, które potem rządzą naprzemiennie. Powstaje też trzecia mała grupka, która dzielnie krytykuje i „nowy nurt” buduje. I są posłowie niezależni, zwykle bardzo prężni. Z ich poglądami grupy rządzące muszą się liczyć. Co jakiś czas [przykład Wielkiej Brytanii] nagle „ta trzecia” zajmuje miejsce tej mniej sprawnej z partii głównych.
W Wielkiej Brytanii przy równej ilości głosów na dwóch kandydatów, nie robi się dodatkowych wyborów, lecz rzuca się monetą. Bo przecież ten, co wygra, by był ponownie wybrany, musi uwzględniać potrzeby wszystkich wyborców, nie tylko swoich.
Jest też ogromna różnica w odporności na korupcję. Przy ordynacji partyjniackiej wystarczy porządnie skorumpować czy zastraszyć jedną czy dwie osoby. Natomiast w JOW trzeba by przedstawić propozycję jakiejś setce osób. I jest wtedy ryzyko, że 5 czy 10 z nich porządnie, profesjonalnie, kilkukanałowo nagra takie propozycje. I co gorsza je opublikuje. A przecież szef jakiejś dużej partii nie opublikowałby, by nie zrobić sobie Wielkiego Wroga.
———————-
Takie sprawy będą przypominał w dziale JOW, by młodzi, co tak szybko rosną, nie musieli znów zaczynać od zera, jak my zaczynaliśmy trzydzieści parę lat temu.
Aha, istnieje Ruch JOW, pozostałość, okruchy po rozgromieniu go przez jakiegoś celebrytę, agenta, który pod hasłem JOW wszedł do sejmu, wcześniej wyrzucając spośród kandydatów – wszystkich działaczy Ruchu JOW [sic !!!].
Tak działa ordynacja partyjniacka, dzieci. Musimy, musicie ją obalić.
W Ruchu JOW na pewno mają książki, pozostałość z lepszych czasów.
Oczywiście nie będę pisał artykułów na nowo, więc pewne archaizmy tolerujcie, proszę.
luty 2023
]]>Do tekstu Pana Rataja dodam informację, że kilka dni temu, 26 stycznia 2023 roku w gmachu Sejmu odbyła się uroczysta ekspozycja, upamiętniającą 450. rocznicę uchwalenia Konfederacji Generalnej Warszawskiej, na której wystawiona została wykonana na pergaminie kopia konserwatorska aktu.
Zaprezentowano także inne unikatowe obiekty, w tym obraz Jana Matejki „Potęga Rzeczypospolitej u zenitu. Złota wolność. Elekcja 1573” oraz XVII-wieczne starodruki ze zbiorów Biblioteki Sejmowej: dwa zbiory konstytucji sejmowych wydane w oficynach Andrzeja Piotrkowczyka i syna w Krakowie, które na wystawie zostały otwarte na Artykułach Henrykowskich i Pacta Conventa. Wystawiono także pracę Andrzeja Frycza Modrzewskiego „O naprawie Rzeczypospolitej”.
Prace nad wykonaniem kopii dokumentu Konfederacji Warszawskiej z 1573 r. trwały dwa lata. W przyszłości będzie można oglądać ją w nowej siedzibie Muzeum Historii Polski na warszawskiej Cytadeli.
Tekst Waldemara Rataja:
________________________________________________________________
Szanowni Państwo!
28 stycznia 2023 r., minęła – bez echa w naszym Kraju – 450. rocznica uchwalenia aktu Konfederacji Warszawskiej, ustanawiającej w Rzeczypospolitej tolerancję religijną. W istocie był to akt o charakterze konstytucyjnym, proklamującym zasadę wolności sumienia w ustroju Rzeczypospolitej.
Do wydarzenia tego doszło w okresie bezkrólewia po bezpotomnej śmierci ostatniego przedstawiciela dynastii jagiellońskiej, Zygmunta Augusta (1572), kilka miesięcy przed obiorem jego następcy, Henryka Walezego. Okres ten był trudnym sprawdzianem odpowiedzialności szlachty-obywateli za Rzeczpospolitą, pozostającą w tym czasie bez królewskiej władzy zwierzchniej, którą uznawano za gwaranta porządku prawnego i bezpieczeństwa państwa. Czasy niepokojów i konfliktów religijnych, łatwe do wyzyskania przez rozwijające własną politykę dynastyczną domy panujące w innych państwach europejskich, wyzwaniom tym nie sprzyjały. Tymczasem wkrótce po śmierci Króla, świadoma zagrożeń szlachta przystępuje do organizacji tzw. kapturów, tj. sprawowanego w trybie konfederacyjnym – bezpośrednio przez obywateli – wymiaru sprawiedliwości. Niedługo później, w styczniu 1573 r., zwołany do Warszawy sejm konwokacyjny uchwala zasady wolnej elekcji i – właśnie – akt Konfederacji Warszawskiej. Uchwalony w trosce o zachowanie jedności poróżnionego narodu, apelujący do sumień obywateli, zobowiązywał on do wyrzeczenia się przez nich waśni i przemocy w sprawach wyznaniowych.
Znaczenia tego aktu, jakże kontrastującego z niechlubną praktyką prześladowań religijnych w innych państwach europejskich, nie sposób przecenić. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na tryb jego uchwalenia, właściwy dla Konfederacji, która z definicji, jak to rozstrzygała późniejsza myśl, miała być formą samoczynnego gromadzenia się narodu w roli podmiotu odpowiedzialnego w pierwszych rzędzie za losy państwa – jako jego faktycznego suwerena. Warunki wygaśnięcia dynastii Jagiellonów i pierwszego właściwego bezkrólewia tę formułę oczywiście wymuszały, lecz wskazane już zagrożenia niepokojów wewnętrznych i własnych interesów potencjalnych pretendentów do polskiego tronu, potęgowały skalę wyzwania. Szlachta wykazała się jednak niezwykłą dalekowzrocznością polityczną, nie pozwalając na eskalację animozji religijnych. W tym samym czasie na zachodzie Europy konflikty na tle religijnym stawały się bardzo łatwym zarzewiem krwawych wojen domowych, dostarczając przy tym okazji do poskromienia wolności obywatelskich i wywyższenia monarchów, wykorzystujących konsekwentnie tę sytuację do rozszerzania swych prerogatyw i budowy ustrojów opartych na absolutyzmie władzy.
W tym świetle akt Konfederacji Warszawskiej należy uznać za najważniejszy czynnik procesu utrwalania wspólnej – obywatelskiej – świadomości konstytucyjnej, akt nadający moralny sens tożsamości narodu – narodów Rzeczypospolitej. Znamienne, że w samym akcie wzywano szlachtę do utrzymania porządku i prawa Rzeczypospolitej oraz domagano się poszanowania zasady wolnej elekcji przyszłego króla, którego powołanie na tron miało być poprzedzone spisaniem umowy gwarantującej dotychczasowe prawa i wolności stanu rycerskiego, a więc ówczesnych obywateli Rzeczypospolitej. Charakter umowy między królem a narodem – wspólnotą ówczesnych obywateli – precyzowały późniejsze Artykuły Henrykowskie, podpisane 12 maja 1573 r. Artykuły utrzymały w mocy postanowienia aktu Konfederacji Warszawskiej, a przede wszystkim wymieniały szereg gwarancji praw obywatelskich i politycznych, które utrwalały kompetencje władcze narodu. Ostatni punkt Artykułów przewidywał zwolnienie narodu z posłuszeństwa królowi w wypadku naruszenie przez niego zaprzysiężonych warunków tej umowy.
Wydarzenia te utrwalały swoistą kulturę republikańską, sprzyjając budowie silnej więzi politycznej łączącej obywateli Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Pozwoliły zbudować bardzo nietypowe w owych czasach, ale niezwykle silne poczucie wspólnoty losów i dały wyraz powszechnej odpowiedzialności stanu obywatelskiego za sprawy kraju, pomimo – w swym ideale – różnic pochodzenia etnicznego, języka i wyznania. Co więcej, właśnie te różnice domagały się wykształcenia niełatwych, być może nawet sprzecznych z intuicją i zwykłym biegiem ludzkich spraw sił moralnych. Przede wszystkim prowadziło to do przezwyciężenia i poświęcenia swych egoizmów i partykularyzmów – w imię wspólnej, dla dobra ogółu i domagającej się świadectwa cnót umiaru oraz roztropności, wyższej racji moralnej.
Dziś, w świecie narastających sporów politycznych i kulturowych, trudno nam w pełni zrozumieć charakter tej więzi, żywej jeszcze w pokoleniach Powstania Styczniowego. Jako Wspólnota Pro Publico Bono uznajemy, że tym bardziej w tym trudnym – także dla Polski – czasie, trzeba przywracać pamięć o współtworzącym ją akcie Konfederacji Warszawskiej, a zwłaszcza o jego etycznych przesłankach. Zaświadcza on bowiem, że u podstaw wolności politycznej i autentycznej wspólnoty obywatelskiej leży wolność sumienia oraz wychodząca poza wąski interes własny troska o współobywateli, o dobro wspólne. Pro publico bono!
Z okazji tej doniosłej rocznicy przypominamy Odezwę, którą z inicjatywy Miłosza Gałeckiego, w 2016 roku, w dniu 443. rocznicy uchwalenia Konfederacji Warszawskiej, przyjęła grupa obywateli, uznając ją za podstawę swojej aktywności dla dobra współczesnej Rzeczypospolitej.
Niech świadomość Dziedzictwa Konfederacji Warszawskiej stanie się rzeczywistym czynnikiem naszej systematycznej i konsekwentnej pracy pro publico bono!
Dlatego, w imieniu Wspólnoty Pro Publico Bono, apelujemy w szczególności do tych naszych Rodaków, którym drogie jest Dziedzictwo Konfederacji Warszawskiej, w kolejnych wiekach uświęcone także krwią powstańców i pracą organiczną wielu pokoleń naszych przodków, aby Odezwę obywatelską Miłosza Gałeckiego przyjmowali za swój manifest, a podejmując konkretne postanowienia oraz działania pro publico bono, z każdym rokiem powiększali społeczność wolnych obywateli Rzeczypospolitej, przyczyniając się tym samym do umacniania jej potencjału moralnego, a w przyszłości, wierzymy że także politycznego.
Waldemar Rataj
przewodniczący Rady Instytutu Przestrzeni Obywatelskiej
Pro Publico Bono
W intelektualnej opozycji do systemu politycznego
Książka zawiera 84 artykuły zarówno publicystyczne, jak i naukowe z lat 1997–2022, a więc z okresu 25 lat. Zdecydowana większość z nich była opublikowana na stronach internetowych portalu jow.pl i nieistniejącego już portalu prawica.net. Część z nich opublikowałem w kwartalniku Ośrodka Myśli Niepodległościowej „Opinia Nurtu Niepodległościowego”, a niektóre w tygodniku Polonii kanadyjskiej „Goniec” w Toronto w Kanadzie, a także w nieistniejących już tygodnikach „Uważam Rze” i „Nowy Kurier. Polish-Canadian Independent Courier” w Toronto.
Próby umieszczenia tych tekstów w jakimkolwiek czasopiśmie głównego nurtu, a raczej głównego koryta w Polsce, były z góry skazane na niepowodzenie. Odrzucano je wielokrotnie nawet jako bezpośrednią polemikę z tekstami zamieszczonymi w uchodzącym za prawicowy tygodniku „Do Rzeczy” czy dzienniku „Rzeczpospolita”. Nie miały też szans choćby w „Naszym Dzienniku” czy „Gazecie Warszawskiej”. Nigdzie indziej już nie było sensu próbować.
Odrzucano je nie z powodu ich słabości. Odrzucano je z powodu treści merytorycznych w nich zawartych. Te treści były w intelektualnej opozycji do systemu politycznego III Rzeczpospolitej oraz jej systemu gospodarczego. Były i są antysystemowe. Treści tych moich artykułów były i są w opozycji intelektualnej, gdyż odkrywają, ujawniają i ukazują propagandowo i ideologicznie maskowane mity i fałszerstwa o systemie politycznym i gospodarczym współczesnej Polski. Odzierają z propagandowego i ideologicznego zakłamania zarówno mit o demokracji w Polsce, jak mit o jej niepodległości ekonomicznej i nowoczesnym rozwoju gospodarczym. Jak nieśmiało sądzę, ukazują, a co najmniej istotnie przybliżają prawdę o systemie politycznym oligarchii wyborczej i neokolonialnym systemie gospodarczym, reprodukującym rozwój niedorozwoju przemysłowego Polski. Prawda bowiem jest tylko jedna i można być przy niej bliżej lub dalej. Albo całkiem daleko lub wręcz ją odsłaniać. Nie ma wielu prawd o tym samym zjawisku czy procesie.
Postulat zmiany ordynacji wyborczej i wprowadzenie JOW
Najważniejszą i decydującą tezę tym, że to ordynacja wyborcza do Sejmu, czyli sposób wyłaniana posłów jest rozstrzygający dla jakości życia politycznego i funkcjonowania państwa III Rzeczpospolitej, sformułował śp. prof. Jerzy Przystawa. Był on założycielem i przywódcą utworzonego w 1993 roku Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Tę główną myśl sformułował i opublikował po raz pierwszy w listopadzie 1992 roku na łamach katowicko-wrocławskiego tygodnika „TAK”, którego członkiem redakcji wówczas byłem.
Mnie samemu zrozumienie, a potem pojęcie faktu, że żyję w ustroju fasadowej demokracji, zajęło blisko trzy lata. Pierwsze bowiem wolne wybory parlamentarne w 1991 roku, przyjąłem jako nastanie rzeczywistej demokracji. W 1993 roku zostałem posłem na Sejm II Kadencji z ramienia Konfederacji Polski Niepodległej. To, co zrozumiałem już w pierwszych miesiącach bycia posłem, to był fakt, że polski poseł nie reprezentuje polskich wyborców. Obserwowałem bowiem naocznie, iż posłowie głosują w jaskrawej sprzeczności z widocznymi gołym okiem interesami swoich wyborców. Równocześnie odkrywałem, iż posłowie liczą się tylko ze zdaniem swoich liderów swoich klubów parlamentarnych. Stąd mój wstępny wniosek, który zaprzeczał tezie, iż żyję w ustroju demokratycznym, brzmiał – posłowie w Sejmie nie reprezentują swoich wyborców, lecz reprezentują swoje partie polityczne, a ściślej mówiąc, kierownictwa tych partii. I im dłużej byłem w Sejmie, tym silniejsza była moja hipoteza.
W 1994 roku poznałem prof. J. Przystawę i dzięki niemu pojąłem ostatecznie dlaczego polscy posłowie nie reprezentują swoich wyborców. I nigdy ich reprezentować w ordynacji proporcjonalnej nie będą. Nie będą, gdyż nie są od nich bezpośrednio zależni. Bezpośrednio zależni są natomiast od liderów swych partii politycznych. I dlatego ich faktycznie w Sejmie reprezentują.
Szybko pojąłem też, że dzięki ordynacji proporcjonalnej i partyjnym listom wyborczym jestem pozbawiony podstawowych praw obywatelskich, do których formalnie uprawnia mnie Konstytucja. Nie mam biernego prawa wyborczego, gdyż nie mogę kandydować do Sejmu jako indywidualny obywatel. Moje czynne zaś prawo wyborcze jest fasadową fikcją, gdyż mogę głosować tylko na już wybranych kandydatów umieszczonych na partyjnych listach wyborczych.
A potem zacząłem kojarzyć sytuację tej partyjnej oligarchii wyborczej, jak ostatecznie nazwałem ustrój polityczny III Rzeczpospolitej, z wyprzedażą majątku narodowego przez kolejne rządy. Z wyprzedażą w ręce zagranicznego kapitału, aż po rozbiór gospodarczy polskiego przemysłu w ponad 40% i bankowości w ponad 75%. Zacząłem rozumieć związek między brakiem bezpośredniej zależności posłów od wyborców, a polityków od społeczeństwa, z ich bezkarnością i głęboką korupcją polityczną partyjnych grup władzy. Pojąłem ścisły związek tego oligarchicznego ustroju partiokracji z kompradorską i neokolonialną polityką gospodarczą wszystkich bez wyjątku rządów. Aż po obecny zamach na bezpieczeństwo energetyczne Polski rządu Mateusza Morawieckiego, co nosi już znamiona zdrady narodowej, przy którym to zamachu blaknie grabieżczy charakter tzw. planu Balcerowicza z 1990 roku.
Moja aktywność intelektualna była przez te ostatnie 25 lat znacząco związana z Ruchem JOW, którego byłem jednym z krajowych koordynatorów w latach 1996-2006. Celem tego Ruchu była i jest zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i wprowadzenia wzorowanym na brytyjskim systemie wyborczym ordynacji większościowej w formule jednomandatowych okręgów wyborczych. Jego celem jest więc likwidacja obecnej fasadowej demokracji, jaką jest polski ustrój partyjnej oligarchii wyborczej. Jego celem jest wprowadzenie republikańskiej demokracji przedstawicielskiej.
Moja książka „Fasadowa demokracja” jest podsumowaniem nie tylko mojego dorobku intelektualnego w tym zakresie, ale również w pewnym sensie dorobku intelektualnego całego Ruchu JOW. Moje poglądy, wnioski i analizy powstawały bowiem w bezpośrednich i pośrednich interakcjach intelektualnych i ideowych z uczestnikami Ruchu, w tym szczególnie z prof. J. Przystawą. I on, i oni są również dyskretnymi współautorami moich tekstów.
Nie strukturyzują
Są trzy grupy przyczyn, które utrudniają zrozumienie i pojęcie, że żyjemy w fasadowej demokracji, a polski system partyjnej oligarchii wyborczej jest antydemokratyczny: strukturyzacja myślowa, bieżące interesy społeczne i ideologia polityczna.
Strukturyzacja myślowa zjawisk czy procesów to ujmowanie ich w dialektycznej sieci związków przyczynowo-skutkowych o różnej i zmiennej sile wzajemnych oddziaływań, tak aby pojąć ich dynamikę, acz i statykę. Kluczem jest nie tylko rozumienie przyczyn oraz skutków, ale i odróżnianie „rzeczy” fundamentalnych, od bardzo ważnych, ważnych, pobocznych i nieistotnych. I to jeszcze w ich zmiennej dynamice. A nasze życie społeczne, jak twierdził znakomity amerykański socjolog i historyk Immanuel Wallerstein, jest najbardziej skomplikowanym i najbardziej historycznie zmiennym podsystemem w systemie Wszechświata, w którym żyjemy. Dlatego badania tego podsystemu są tak trudne, tak czasowo ulotne i tak nisko efektywne, w przeciwieństwie choćby do badającej Wszechświat astrofizyki.
I to dzięki tej strukturyzacji myślowej wnioskiem ostatecznym jest teza o przesądzającym dla życia politycznego i funkcjonowaniu państwa znaczeniu ordynacji wyborczej do Sejmu i przesądzającym znaczeniu zmiany tej ordynacji dla naprawy polskiego państwa i jego gospodarki.
Obserwując szeroko rozumiane polskie nauki społeczne oraz polską publicystykę społeczną, a zwłaszcza polityczną, z trudem dostrzegam zdolności do strukturyzacji myślowej zjawisk i procesów socjopolitycznych. Banalnym tego efektem jest niezdolność to formułowania związków przyczynowo-skutkowych, tendencji i prawidłowości, acz i systemowej analizy struktur życia społecznego. Zamiast tego mamy powierzchowne opisy i analizy zwykle izolowanych faktów i zjawisk oraz argumentację sprowadzającą się do aktualnych oficjalnie głoszonych poglądów i opinii politycznych.
Jest rzeczą charakterystyczną, iż akademickie nauki społeczne nie były i nie są w stanie podjąć merytorycznej polemiki z argumentami Ruchu JOW. Po prostu je przemilczają, udając iż one nie istnieją. Podobnie postępują publicyści i dziennikarze.
Jak można więc poważnie traktować akademicką politologię czy akademicką socjologię polityki, której czołowi utytułowani profesurami przedstawiciele nawet nie zauważają roli i znaczenia ordynacji wyborczej w życiu politycznym i funkcjonowaniu państwa? I jak można traktować poważnie uznanych polskich publicystów z czołowych redakcji „Do Rzeczy”, „Gazety Polskiej”, „Sieci”, „Naszego Dziennika”, „Wprost” czy „Gazety Warszawskiej”, którzy raczą nie zauważać braku praw obywatelskich Polaków, pozorowaniem demokracji czy łamaniem zasady równości w wyborach, już o kompradorskiej i neokolonialnej polityce gospodarczej kolejnych rządów nie wspominając? A w konsekwencji niewiele rozumieją z tego, co się istotnie w Polsce dzieje.
Produkują ciszę
Ale intelektualne słabości analiz społecznych, nie tłumaczą zasadniczo tego niewidzenia w widzeniu problemów. Są bowiem jeszcze dwie przyczyny dodatkowo podwójnie złożone. I są to już klasyczne bariery dla wszelkich badań i analiz wyłącznie społecznych.
Przyczyną pierwszą jest fakt, iż te wszelkie badania i analizy społeczne, a w konsekwencji płynące z nich wnioski i twierdzenia, odnoszą się pośrednio i bezpośrednio do interesów, acz i aspiracji oraz ambicji współcześnie funkcjonujących grup i zbiorowości, środowisk społecznych, a nawet poszczególnych osób. A tym samym te wnioski i twierdzenia dotykają i uderzają czy przeszkadzają tym interesom, aspiracjom oraz ambicjom. Ale też im sprzyjają i ułatwiają ich realizację. Są więc cenzurowane, zwalczane, tępione i przemilczane, ale i nagłaśniane i promowane.
To dlatego w Polsce niezmiennie od ponad 30 lat trwa bezwzględna zmowa milczenia i obowiązuje nieformalna acz szczelna cenzura publiczna, w szczególności medialna i naukowa na temat skutków ordynacji proporcjonalnej i skutków jej możliwej zmiany. Zmowa milczenia i nieformalna cenzura w akademickiej nauce politologii, socjologii i prawie konstytucyjnym. Ta zmowa milczenia i cenzura obowiązuje we wszystkich mediach elektronicznych i prasowych niezależnie od ich opcji politycznych. Uznawani publicznie za znakomitych i wybitnych publicyści i dziennikarze, nie mówiąc o politycznie ważkich redaktorach naczelnych prasy, radia, telewizji i czołowych portali internetowych, nie dostrzegają problemu pozorowanej demokracji politycznej w Polsce i pozbawienia Polaków ich politycznych praw obywatelskich.
To milczenie i cenzura jest celowym produkowaniem ciszy społecznej. W życiu społecznym bowiem nienazwane, czyli przemilczane, wyciszane, zagłuszane, nie istnieje. Nie istnieje społecznie, gdyż nie funkcjonuje w wyobraźni społecznej i jej nie pobudza, nie tworzy emocji społecznych i do niczego nie motywuje.
To milczenie jest wszakże u tych, którzy sterują narodową wyobraźnią społeczną w Polsce głęboko przemyślane. I jest uzasadnione ich strachem. Strachem przed wyrzuceniem aktualnego establishmentu politycznego, acz w konsekwencji również i publicznego, na śmietnik polskiej historii. Sternicy życia publicznego mają bowiem pełną świadomość tego, że po zmianie ordynacji wyborczej właśnie tam byłoby ich miejsce.
Wszelkie cenzurowanie publiczne rodzi w konsekwencji zjawisko mniejszej lub większej autocenzury wśród badaczy życia społecznego. To dlatego najwybitniejszy powojenny polski socjolog Stanisław Ossowski sformułował podstawowy obowiązek dla naukowców społecznych, jakim jest „brak lojalności w myśleniu”. Wszelka bowiem lojalność wobec otoczenia społecznego to uwzględnianie w mniejszym lub większym stopniu interesów, aspiracji i ambicji grup, zbiorowości, środowisk i osób. A to wypacza, ogranicza i likwiduje prawdę. Dlatego uprawianie refleksji społecznych zarówno w formie nauki, jak i publicystyki, jest po prostu trudne. Trzeba być całkowicie odpornym intelektualnie, acz i osobowościowo, nie tylko na naciski i groźby, ale i na uśmiechy oraz zachęty.
Uprawiają ideologię
Jest jeszcze druga zasadnicza przyczyna fałszowania analiz społecznych, która jest jeszcze bardziej podstępna i niejawna. Są to panujące ideologie. Każdy bowiem intersubiektywny proces społeczny jest uwikłany w strukturę interesów i musi być jakoś emocjonalnie przeżywany i intersubiektywnie motywowany. I aby swoją życiową praktykę społeczną pozytywnie przeżywać, trzeba ją pozytywnie wartościować dzięki pozytywnej, acz empirycznie nieweryfikowalnej wizji tej praktyki. Taka wizja nazywa się ideologią. Każda ideologia opiera się na nieweryfikowalnych mitach ideologicznych, które tworzą przedmiot urojony zastępujący rzeczywisty przedmiot społeczny.
I te ideologie umożliwiają ludziom pozytywne przeżywanie i motywowanie swych praktyk życiowych, zupełnie niezależnie od ich obiektywnego znaczenia – od twórczego po przestępcze i zbrodnicze. Te ideologie legitymizują rzeczywistość. Mówiąc językiem Louisa Althussera, są „niewidzeniem-w-widzeniu”.
Ich rola bywa jeszcze silniejsza niż tylko legitymizacja rzeczywistości. Ideologie mogą zdominować treści wyobraźni społecznej, deformując istotnie rzeczywistość. Ale mogą też, jak to było w ideologii komunistycznej, bezpośrednio odwzorowywać ideologiczne urojenia w samej rzeczywistości, tworząc tę rzeczywistość zgodnie z ideologicznymi urojeniami.
Dla nauk społecznych i społecznej publicystyki ideologie są zabójcze dla prawdy. Zafałszowują, choć z różnym natężeniem, wnioski i tezy naukowe oraz publicystyczne. Dlatego samokontrola swej samoświadomości, acz z samokontrolą swego udziału w życiu społecznym, jest jedyną obroną redukującą, choć nie likwidującą całkowicie wpływu ideologicznych mitów.
I tak w polskich naukach politycznych całkowicie legitymizującym fasadowość demokracji i osłaniającym prawdę o ustroju partyjnej oligarchii wyborczej, jest ideologiczny mit reprezentatywności wyborczej ordynacji proporcjonalnej. Reprezentatywność ma wynikać z tego, że proporcjonalność podziałów między zwolennikami poszczególnych partii w społeczeństwie ma większe lub mniejsze odzwierciedlenie w proporcjach zdobytych przez te partie mandatach poselskich.
Tak rozumiana reprezentatywność jest wszakże urojonym mitem. Posłowie reprezentują bowiem w rzeczywistości nie wyborców, którzy oddali na nich swe głosy, ale swe partie polityczne, a ściślej, jej kierownictwa i przywódców partyjnych. Słowo „reprezentować” ma ścisłe znaczenie w języku polskim. Oznacza „występować i działać w czyimś imieniu” lub też „być wyrazicielem czegoś np. jakichś poglądów, idei lub wartości”. Polscy posłowie nie występują i nie działają w imieniu wyborców, którzy na nich głosowali, ani też nie są wyrazicielami ich poglądów, idei lub wartości. Polscy posłowie występują i działają w imieniu swych partii politycznych i ich kierownictw i wyrażają poglądy idee i wartości tychże kierownictw oraz własne. Posłowie wybrani z partyjnych list wyborczych są bowiem pod całkowitą bezpośrednią kontrolą polityczną swej partii politycznej, z której listy startowali. I nie są pod bezpośrednią kontrolą wyborców, jak w ordynacji jednomandatowej.
Mit ideologiczny reprezentatywności ordynacji proporcjonalnej jest tworzony poprzez ukrytą zamianę podmiotów wyborczych: wyborcy zastępują posłów w procesie reprezentacji politycznej. To decyzje wyborców głosowania na posłów nadają walor reprezentatywności posłom, a nie posłowie swym postępowaniem i działaniem nadają walor reprezentatywności swemu posłowaniu. Oddany bowiem głos na partyjną listę wyborczą staje się urojonym przekazaniem reprezentatywności. To ten ukryty zabieg zamiany podmiotów tworzy mit ideologiczny reprezentatywności posłów w ordynacji proporcjonalnej. Są oni reprezentantami wyborców, gdyż wyborcy oddali na ich partyjne listy swoje głosy. Jest to decydujący fałsz akademickiej politologii i socjologii wyznawany przez wszelkie oficjalne instytucje życia publicznego w Polsce, na czele z mediami głównego nurtu i pobocznymi nurtami jego dopływów.
W ten sposób akademicka politologia tworzy i odtwarza swój urojony przedmiot badań naukowych, którym zastępuje rzeczywistość życia politycznego polskiego społeczeństwa. W tym urojonym przedmiocie badań nauk politycznych, ale też wszelkie publicystycznej refleksji społecznej, życie polityczne społeczeństwa przestaje istnieć. Badaną naukowo i analizowaną publicystycznie rzeczywistością jest wyłącznie działalność partii politycznych i polityków. Tylko to bowiem jest życiem politycznym. Społeczeństwo i zachodzące w nim konfliktowe i wspólnotowe procesy socjopolityczne, jest tu nieistotne. To dlatego polska politologia, tak jak i socjologia, nie prowadziły i nie prowadzą badań empirycznych nad kluczowymi podziałami socjopolitycznymi w polskim społeczeństwie, ale też i badań nad wspólnotowymi procesami narodowymi. W urojonym przedmiocie badań naukowych polskie społeczeństwo jest pozbawioną osobliwości masą społeczną. Procesy socjopolityczne zostają zaś zredukowane do zmian nastrojów politycznych.
Ten urojony przedmiot badań naukowych i analiz publicystycznych pozwala naukowcom i publicystom, a szerzej wszelkiej maści publicznym, w tym partyjnym oficjelom, pozytywnie przeżywać spełnianie funkcji apologetycznego legitymizatora istniejącego ustroju fasadowej demokracji. Apologetycznego zarazem kapłana i błazna tego ustroju. W komunistycznej Polsce Ludowej fundamentem „demokracji socjalistycznej” była „kierownicza rola partii komunistycznej”, która maskowała ideologicznie totalitaryzm. Dzisiaj fundamentem „demokracji liberalnej” jest „reprezentatywność proporcjonalności wyborczej”, która pozwala ideologiczne maskować antydemokratyczną partyjną oligarchię wyborczą. Jest ona antydemokratyczna, gdyż wyborcy są pozbawieni biernego prawa wyborczego, a o możliwości udziału w fasadowych wyborach decydują oligarchie partii politycznych. To one rozstrzygają o możliwości kandydowania przez blisko 30 mln uprawnionych do tego Polaków. I to one rozstrzygają na kogo mogą Polacy głosować. Po ponad już 30 latach tej negatywnej selekcji w polskiej polityce, efektem jest żałosna, aż po katastrofalną jakość partyjnych grup władzy politycznej.
Degradacja partyjnych grup władzy politycznej i państwa
Działa tu bowiem dewastująca prawidłowość socjopolityczna Fredericka Forsytha, jak nazwałem to sformułowane przeze mnie prawo społeczne. Brak bowiem bezpośredniej zależności posłów od wyborców, a szerzej polityków od społeczeństwa, rodzi u nich poczucie wyższości. Długotrwale utrzymywane poczucie wyższości społecznej wytwarza poczucie bezkarności, które skutkuje korupcją, lekceważącą niekompetencją i arogancją.
Ta katastrofalna jakość partyjnych grup władzy przesądza w konsekwencji o niskiej jakości polskiego państwa, które jest „miękkim państwem”, by użyć określenia szwedzkiego ekonomisty i socjologa Gunnara Myrdala. To miękkie państwo jest twarde dla słabych, zwłaszcza własnych obywateli, ale miękkie dla silnych, zwłaszcza obcych centrów kapitałowych i politycznych. Jest przy tym strukturalnie skorumpowane, z nieudolnymi i niewydolnymi instytucjami państwowymi, oraz zanarchizowanymi aparatami władzy, typu polskie sądownictwo.
Utrzymywanie tej fasadowej demokracji to w konsekwencji kolejne tracone szanse Polski na suwerenny rozwój gospodarczy i wychodzenie z neokolonialnych struktur przemysłowych. Ale nasza sytuacja stanie się o wiele groźniejsza, co już uświadamia rosyjska wojna na Ukrainie, w której jesteśmy krajem przyfrontowym, a na dodatek bezpośrednim infrastrukturalnym zapleczem walczących Ukraińców i to krajem graniczącym z Rosją.
Sytuacja będzie stawać się o wiele groźniejsza, gdyż jest to koniec Europy jaką znamy, a szerzej również koniec świata jaki znamy. Narastający strukturalny globalnie i kontynentalnie chaos polityczny, ekonomiczny i kulturowy będzie tworzyć narodowo groźne i nieprzewidywalne dziś wyzwania. To jaka będzie jakość polskich polityków i polskiego państwa w wypracowywaniu rozwiązań dla tych wyzwań, będzie rozstrzygać o naszej narodowej przyszłości historycznej. Z tą niską jakością, o której przesądza obecna fasadowa demokracja, będzie bardzo, ale to bardzo niebezpiecznie.
PS sondaż badania opinii publicznej „Social Changes” opublikowany 1.07.2022 r. wykazał, iż największa grupa badanych Polaków – 33% wskazało na ordynację większościową, jako tę, która powinna obowiązywać w Polsce; 16% na ordynację proporcjonalną, 11% na ordynację mieszaną, a 40% nie miało zdania. Tak więc po ponad 30 latach produkowania oficjalnej ciszy o JOW, okazało się, iż Ruch JOW przełamał skutecznie zmowę milczenia i podłożył dynamit polityczny pod fasadową demokrację III Rzeczpospolitej. Pozostaje wszakże kwestia czy znajdą się ci, którzy doprowadzą do politycznej eksplozji. A okazje będą się coraz częściej pojawiać.
10 stycznia 2023 r.
]]>W 10. rocznicę śmierci śp. Jerzego Przystawy
Walka o JOW-y była ostatnią (a może jedyną), podjętą po transformacji ustrojowej, próbą stworzenia mechanizmu wyłaniania patriotycznej elity politycznej, kierującej się interesem państwa i dobrem wspólnym jego obywateli.
„Mirek Dakowski i Staszek Sauć przywieźli z Bonn miłe informacje o Panu, m.in. o tym, że wyrażał Pan chęć nawiązania ze mną kontaktu. Bardzo mnie ta wiadomość ucieszyła, gdyż znając z „Kultury” Pańską publicystykę miałem cichą nadzieję, że może istotnie uda nam się kiedyś spotkać i połączyć nasze skromne siły”.
Tak zaczynał się pierwszy list Jerzego Przystawy do mnie, datowany „2.10.92”. Owszem, wyrażona w liście nadzieja spełniła się. Odwiedził mnie w Monachium, w towarzystwie Krystyny Chmieleńskiej, mniej więcej rok później. Trudności w kontaktach osobistych były m.in. wynikiem faktu, że nie akceptując sytuacji powstałej na skutek ustaleń z „Magdalenki” i umów „okrągłostołowych”, do 1996 roku utrzymywałem status uchodźcy politycznego. Posługiwałem się titre de voyage, wydanym w oparciu o Konwencję Genewską, który ważny był na wszystkie kraje świata, z wyjątkiem Polski.
Nietaktem byłoby jednak zajmowanie się tutaj samym sobą. Również pisząc o Jurku, będę się starał uniknąć wątków, którymi zajmowały się już osoby bardziej ode mnie kompetentne i których głos ma większą wagę od mego.
We wspomnianym liście autor pisał, że przyszły kształt stosunków polsko-niemieckich uważa za podstawowy dla naszej narodowej egzystencji i w związku z tym założył we Wrocławiu Stowarzyszenie Inicjatyw Polsko-Niemieckich. W jednym z kolejnych listów podkreślał, że szuka kontaktów poza establishmentem (niemieckim). A to niespodzianka! – pomyślałem. Fizyk z Polski, nieznający – jak sam pisał – ani Niemiec, ani języka niemieckiego – szuka kontaktów, aby sprawy stosunków z naszym zachodnim sąsiadem nie pozostały „w rękach facetów, którzy na tę kwestię patrzą przez pryzmat interesów indywidualnych bądź grupowych”. Przez dziesięciolecia zachowaniem Polaków wobec Niemiec – także na emigracji, czyli w Wolnym Świecie – rządził „kompleks niemiecki” (by użyć określenia, jakim posłużył się Józef Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji”). Kontaktów z konserwatywnymi siłami politycznymi w RFN unikano niczym diabeł święconej wody. Jeszcze w latach 80., gdy w Niemczech uczestniczyłem w spotkaniach lub konferencjach o jednoznacznie antykomunistycznym i antysowieckim charakterze, byłem z reguły ich jedynym polskim uczestnikiem. Lewica imprez tego typu nie organizowała, zaś zdecydowana większość niemieckich intelektualistów co najmniej sympatyzowała z zaangażowaną w Ostpolitik SPD, o ile nie była członkami tej partii, zaś „zieloni” byli wyraźnie zainfekowani marksizmem.
Nie trzeba było zatem przekonywać mnie do SIPN; starałem się z Monachium wesprzeć Stowarzyszenie. Ostrzegałem jednak równocześnie jego twórcę, że niemiecki establishment polityczny nie będzie zainteresowany współpracą z grupami czy strukturami niezależnymi, nawet jeśli proponują one dyskusję na tematy podstawowe dla stosunków między obu państwami i społeczeństwami. Niemcy już wówczas wybierali polskich partnerów według własnych interesów politycznych. „Obraz polski w RFN tworzą głównie pp. Bartoszewski i Szczypiorski” – pisałem – (mogłem był dorzucić jeszcze 2 lub trzy nazwiska osób o poglądach zbliżonych do obu wymienionych prominentów, ale nie więcej); to oni są obecni w najbardziej prestiżowych mediach, utrzymują kontakty z niemiecką elitą kulturalną, są bywalcami salonów politycznych w Berlinie i – co również nie bez znaczenia – często mogą się cieszyć z różnych nagród i apanaży. Okazało się jednak, że moje ostrzeżenia były zbyteczne. Konsulat RFN we Wrocławiu traktował SIPN z „ostentacyjnym lekceważeniem” – pisał Przystawa.
W 1993 roku związana z SPD Fundacja Friedricha Eberta zobowiązała się do sponsorowania organizowanej przez SIPN w Książu konferencji, poświęconej problemom ekologicznym. Przygotowania trwały już pół roku, gdy fundacja nagle – trzy tygodnie przed rozpoczęciem konferencji! – poinformowała organizatorów, że wycofuje się ze sponsorowania imprezy. Ta wiadomość nie oburzyła mnie tylko dlatego, że po 10 latach pobytu w Niemczech znałem już podobne sytuacje: niepodziewane wycofanie obiecanych funduszów, wstrzymanie publikacji przyjętego już do druku materiału, ba, zdarzały się przypadki zablokowania nominacji profesorskich (najczęściej na wydziałach historycznych), gdy nagle okazywało się, że kandydat w jakimś wcześniejszym artykule naruszył zasadę ideologicznej poprawności.
Takie były początki.
Berlin już od lat 90. tworzył w Polsce swoich „partnerów” i dysponuje obecnie potężnym ugrupowaniem, gotowym przejąć „ster rządów”. Jak sądzę, nastąpi to prędzej czy później; prędzej – jeśli Niemcy zdecydują się zastąpić Tuska bardziej popularnym kandydatem, np. Trzaskowskim. Prezydent Warszawy był w tym roku gościem Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, a to o czymś świadczy.
Pomiędzy początkiem lat 90. a chwilą obecną zaistniało jeszcze jedno wydarzenie, istotne dla periodyzacji najnowszej historii politycznej, lecz ważne również w kontekście mojej współpracy z Jerzym Przystawą. Otóż w Roku Pańskim 2000 Unia Europejska obłożyła sankcjami Austrię, ponieważ utworzony tam w wyniku demokratycznych wyborów rząd z udziałem Freiheitliche Partei Österreich FPÖ (czyli Wolnościowej Partii Austrii) nie odpowiadał ideologicznym preferencjom Berlina-Brukseli. Sankcje wprowadzono z naruszeniem tzw. „prawa europejskiego”, ale dla niniejszych uwag jest to sprawa drugorzędna.
Ważniejszy jest fakt, że ta decyzja zapoczątkowała nowy etap niemieckiej polityki: współdecydowania o tym, które siły polityczne mogę wchodzić do rządów w państwach członkowskich UE (ten wątek powinien nas obecnie żywo interesować).
Szwajcarskie Stowarzyszenie Mut zur Ethik (Mut – to po niemiecku odwaga, zaś słowa Ethik tłumaczyć nie trzeba) zareagowało na ogłoszenie sankcji przeciwko Austrii zwołaniem dwóch niejako ponadplanowych konferencji, poświęconych temu zagadnieniu. Współorganizatorem były francuskie Les états généraux de la souveraineté nationale, a wśród referentów – ich przewodniczący profesor Jean-Paul Bled, którego niedługo potem przeniesiono z paryskiej Sorbony na prowincjonalny uniwersytet w Strasburgu. Oprócz niego m.in. Władimir Bukowski – mówił o sowietyzacji Unii Europejskiej, niemiecki prawnik profesor Karl-Albrecht Schachtschneider o erozji demokracji i praw podstawowych w UE, zaś francuski historyk Christophe Réveillard o mniej znanych aspektach działalności Jeana Monneta, jako rzekomego „ojca” integracji europejskiej. Referat wygłosił również Karmenu Mifsud Bonnici – były socjaldemokratyczny premier Malty, która długo opierała się włączeniu do UE i dzięki temu uzyskała najwięcej derogacji w zakresie przymusu stosowania prawa unijnego. Przedstawiłem kilka uwag dotyczących dezinformacji, rozpowszechnianej przez media w związku z sytuacją w Austrii, ale na tym „polski udział” w konferencji się skończył.
Ze stowarzyszeniem współpracowałem już od kilku lat. Jego siedzibą był Zurych, a działaczami – oprócz Szwajcarów – Niemcy (po części emigranci, którzy opuścili RFN z powodu systematycznego ograniczania wolności obywatelskich i ideologicznej presji, wywieranej na nauczycieli, naukowców czy też niezależnych dziennikarzy) i Austriacy. Mut zur Ethik było organizacją o profilu konserwatywnym, występując w obronie suwerenności narodowej, prawa międzynarodowego, wolności słowa a przeciwko eutanazji, ułatwianiu dostępu do narkotyków, liberalizacji przepisów zezwalających na spędzanie płodu. Po roku 2000 stowarzyszenie otworzyło się na współpracę z przedstawicielami lewicy, tymi, którzy w europeizmie, globalizmie, neoliberalnym modelu gospodarczym i w militarnym interwencjonizmie dostrzegli zagrożenie dla socjalnej gospodarki rynkowej, czy też zasady pokojowego rozwiązywania konfliktów międzynarodowych.
Coroczne kongresy Mut zur Ethik odbywały się we wrześniu w Feldkirchu w austriackim Voralbergu, korzystając z życzliwości lokalnego wikariusza generalnego dra Elmara Fischera (w 2005 roku został biskupem diecezji Feldkirch). Miały one charakter międzynarodowy, uczestniczyli w nich naukowcy, publicyści i działacze polityczni z Europy, ze Stanów Zjednoczonych, z Izraela, Palestyny, a nawet z kilku krajów afrykańskich.
Chociaż stowarzyszenia Mut zur Ethik w żadnym wypadku nie można uznać za organizację niemieckiej prawicy, nawet wśród słuchaczy wykładów brakowało Polaków. Stąd też mój pomysł, aby doprowadzić do kontaktu pomiędzy zuryskim stowarzyszeniem a Ruchem na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, którego twórcą i spiritus movens był Jerzy Przystawa. Na dorocznym kongresie, we wrześniu pamiętnego 2000 roku, Jurek wygłosił w Feldkirchu referat „How a Post-Communist Society Can Contribute to the Future”. Materiały konferencji ukazywały się później drukiem.
Na następne kongresy organizowane przez Mut zur Ethik przyjeżdżała już większa reprezentacja Ruchu JOW. Spośród nich odeszli tymczasem ks. Jan Kurdybelski („kapelan JOW-u”), zasłużony „woJOWnik” Jerzy Gieysztor z Wrocławia, czy Janusz Sanocki, były burmistrz Nysy; jako publicysta obdarzony – podobnie jak Jerzy Przystawa – zdolnością logicznej argumentacji i zdrowym sceptycyzmem wobec treści propagowanych przez mass-madia. Przyjeżdżała do Feldkirchu też młoda generacja: córka Jurka – Agnieszka, zaś Januszowi Sanockiemu towarzyszyły córki. Z kontaktów, które tam nawiązano, warto wspomnieć współpracę z Peterem Bachmaierem (dziś professor emeritus), który w St. Pölten kierował filią austriackiego Instytutu Europy Wschodniej. Ten kontakt zaowocował opublikowaniem artykułu Krystyny Chmieleńskiej i Jerzego Przystawy na temat wpływu „europeizmu” na system szkolnictwa w Polsce. Tekst ten ukazał się w 2005 roku w tomie Der kulturelle Umbruch in Ostmitteleuropa, którego redaktorami byli Peter Bachmaier i jego słowacka współpracowniczka Beata Blehova.
Problemom edukacji w Polsce, a zwłaszcza trudnej sytuacji nauczycieli szkolnych i akademickich, profesor Przystawa poświęcił osobną publikację – „Nauka jak niepodległość” (Wrocław 1999). Uprzednio trzykrotnie odmówił przyjęcia nominacji profesorskiej, aby zwrócić w ten sposób uwagę na katastrofalną sytuację nauki w Polsce oraz położenie nauczycieli szkolnych i akademickich.
Jednak – z perspektywy historycznej – najważniejszym obszarem działalności Jurka był bez wątpienia Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych – JOW. Swego czasu sprawa systemu wyborczego istniała w przestrzeni publicznej, była tematem debat, a na temat ordynacji większościowej wypowiadali się czołowi aktorzy polskiej sceny politycznej (co ciekawe – pozytywnie; jako zwolennicy JOW deklarowali się przecież zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk). Owa popularność tematu była zasługą Jerzego Przystawy, który wkładając ogromne kwantum energii, czasu, pracy a nierzadko również własne pieniądze, forsował kampanię na rzecz JOW, w zmianie ordynacji wyborczej widząc warunek konieczny uzdrowienia sytuacji politycznej w Polsce; tylko brytyjski model wyborów prowadzi do odpowiedzialności posła wobec wyborców, a nie wobec przewodniczącego czy sekretarza generalnego partii.
Chodziło więc o nic innego jak o demokratyzację systemu wyborczego. Prawo wyborcze tylko formalnie jest częścią prawa powszechnego, materialnie – ma rangę prawa konstytucyjnego. To ono decyduje o kształcie państwa i stosunku pomiędzy rządzącymi a rządzonymi. Jurek odszedł zbyt wcześniej, aby doczekać orzeczenia włoskiego trybunału konstytucyjnego z grudnia 2013 roku. Corte Costituzionale zdefiniował wówczas warunki, które muszą być spełnione, aby wybory uznać za demokratyczne: głos oddany przez wyborcę na konkretnego kandydata musi być bezpośrednio zaliczony na korzyść tego ostatniego i decydujący o tym, kto wejdzie do parlamentu (orzeczenie to przemilczały mass media poza Włochami). W wypadku głosowania na listy partyjne warunek ten spełniony nie jest.
Nie będę tutaj zachwalał większościowej ordynacji wyborczej, bowiem najlepsze argumenty na rzecz jej wprowadzenia można znaleźć w tekstach Jerzego Przystawy. Wskażę tylko na pragmatyczny wymiar zagadnienia: Gdyby nie system JOW Zjednoczone Królestwo nie opuściłoby Unii Europejskiej, czyli nie zdołałoby odzyskać suwerenności państwowej, ponieważ nie doszłoby do referendum w sprawie Brexitu. Posłowie – niezależnie od przynależności partyjnej – w tej sprawie musieli reprezentować opinię wyborców. Partia konserwatywna sama z siebie doprowadziła niedawno do ustąpienia Borisa Johnsona, gdyż stracił poparcie wyborców.
Dokładnym odwróceniem tych demokratycznych mechanizmów jest sytuacja w Niemczech: (pseudo)proporcjonalna ordynacja, w połączeniu z 5-procentowym progiem wyborczym i z (sprzeczną z ustawą zasadniczą) dyscypliną partyjną, prowadzą do tego, że wpływ obywateli na polityczne decyzje rządu jest w efekcie teoretyczny. Minister spraw zagranicznych RFN Kinkel, tak komentował kiedyś niekorzystny dla własnej partii wynik wyborów: „Musimy lepiej wytłumaczyć naszą politykę wyborcom”. W leninizmie partia potrzebowała „pasów transmisyjnych”, aby przekazać swą wolę masom.
Argumenty, które Przystawa formułował dla poparcia zmiany ordynacji wyborczej, odznaczają się żelazną logiką. „Tym, co w tej sprawie zaskakuje, jest praktycznie brak jakiegokolwiek odzewu na wysiłki Jerzego” – pisał jego kolega po fachu, doktor fizyki Krzysztof J. Rapcewicz, we wstępie do wydanej w 1999 roku książki „transATLANTIC” (jest zbiór tekstów Jurka, publikowanych w 1998 roku w „Tygodniku Nowojorskim”). Równocześnie Rapcewicz wyjaśniał przyczyny tego stanu rzeczy, pisząc o „oczywistej logice” wywodów Przystawy:
„Inteligencja polska nie wypełniła swego obowiązku analizy wydarzeń, ponieważ logika tych wywodów prowadziła ją tam, dokąd nie chciała iść”.
I dalej:
Źródło tych postaw jest to samo: niechęć do przemyślenia wysuwanych argumentów jest wynikiem konfliktu pomiędzy oczekiwaniami i konkluzją, jaka z tych argumentów wynika.
Dla mnie walka o JOW-y była ostatnią (a może jedyną), podjętą po transformacji ustrojowej próbą stworzenia mechanizmu wyłaniania patriotycznej elity politycznej, kierującej się interesem państwa i dobrem wspólnym jego obywateli. Nie sądzę, abym raz jeszcze mógł być świadkiem podobnych wysiłków. Obawiam się, że Polska znajduje się na drodze prowadzącej do kolejnej katastrofy narodowej (o ile stanu wieloletniej zimnej wojny domowej pomiędzy partiami walczącymi o władzę, już teraz nie należy uznać za katastrofę).
Kończę zatem tym smutnym akcentem, który jednak pasuje do nastroju dzisiejszego dnia. 10 lat temu odszedł Jerzy Przystawa.
Monachium, 3 listopada 2022 r.
]]>Inflacja w Polsce przekroczyła już 16% w skali rocznej i rośnie dalej. W odniesieniu zaś do żywności osiąga prawdopodobnie nawet około 40%, sądząc po codziennej obserwacji cen. Jest dużo wyższa od inflacji w strefie unijnych krajów euro, która wyniosła w lipcu 8,9%. Jest to nade wszystko efekt polityki polskiego rządu. Na to nakłada się groteskowy sposób zwalczania inflacji przez Narodowy Bank Polski zgodnie z doktryną neoliberalnej ekonomii.
Przyczyny inflacji
Wyjściową przyczyną światowej, europejskiej i polskiej inflacji był absurdalny sposób zwalczania pandemii Covid-19 w postaci lockdownów. Skutki bezsensownych i nieskutecznych epidemicznie zakazów aktywności konsumenckiej i gospodarczej, w tym produkcyjnej, wzmacniane były międzynarodowymi konsekwencjami zrywania łańcuchów dostaw i zakłóceniami cyklów produkcyjnych. Tłumiło to aktywność gospodarczą i redukowało poziom produkcji i usług, a więc globalną, regionalną i krajową podaż towarowo-usługową. W przypadku Polski, acz w różny sposób również w skali międzynarodowej, mieliśmy do czynienia z osłoną finansową gospodarki, w postaci tzw. tarczy antycovidowej, czyli wpompowywania pieniędzy do podmiotów gospodarczych, aby uchronić je przed bankructwem. W Polsce wpompowano w ten sposób około 250 mld zł w ciągu dwóch lat. O tyle zwiększono więc wypłacalny popyt, bez jakiejkolwiek podaży produktów i usług. Był to potężny bodziec inflacyjny.
W naukach ekonomicznych rozróżnia się bowiem dwa rodzaje inflacji ze względu na jej przyczyny. Pierwszym rodzajem jest inflacja popytowa. Inflacja popytowa to ogólny wzrost cen wywołany nadwyżką ilości pieniądza na rynku, w stosunku do wartości produktów i usług oferowanych na tym rynku, czyli podaży rynkowej. W polskich warunkach poza rządową polityką tzw. tarczy antycovidowej, ten rodzaj inflacji jest stale wzmagany rządową polityką socjalnych wypłat oraz wszelakich dopłat, dotacji i subwencji, poczynając od programu „500 plus”. W pierwotnej wersji ten program wypłat na drugie i dalsze dzieci pobudził polską gospodarkę, po latach neoliberalnego osuszania z pieniędzy. Natomiast jego rozdmuchiwania, poczynając od tzw. piątki Kaczyńskiego z wypłatami na pierwsze już dziecko niezależnie od wysokości dochodów i zwolnienia od płacenia podatków dochodowych dla młodych ludzi do 25 roku życia, wzmaga inflację popytową. Jest ona pobudzana nieustannie rozszerzaną polityką dopłat, dotacji i subwencji, od dotacji do zakupu węgla kamiennego już poczynając. Dopłata do węgla to kompletna paranoja ekonomiczna, gdyż ceny węgla drastycznie wzrosły po wprowadzeniu embarga na import węgla rosyjskiego i konieczności jego importu z zamorskich kontynentów. Brakło bowiem nagle 10 mln ton tego importu. Paranoja zaś polega na tym, że Polska posiadając 85% zasobów węgla kamiennego Unii Europejskiej, likwidowała jego wydobycie uzależniając się przez lata od importu z Rosji. Braki węgla w Polsce, to tak jakby w Arabii Saudyjskiej brakło piasku. Polska ma bowiem zasoby węgla kamiennego wystarczające nam na 725 lat.
Rząd Mateusza Morawieckiego, przypomina przysłowiowy już helikopter latający i rozrzucający nad Polską stosy pieniędzy. Jest to w istocie krótkowzroczna i nieodpowiedzialna polityka przekupywania wyborców partii rządzącej Prawa i Sprawiedliwości. A że za rok będą wybory parlamentarne, więc przekupywanie wyborców poprzez szastanie publicznym groszem nie ustanie. To wszystko, w warunkach narastającej recesji, z zagrożeniem globalną depresją gospodarczą, bardzo źle wróży Polsce. W sytuacji zaś groźby narastania światowego i europejskiego chaosu, stworzy realne zagrożenie bezpieczeństwa ekonomicznego, energetycznego i biologicznego Polaków.
Do tego dochodzą skutki wojny rosyjsko-ukraińskiej w postaci przybycia do Polski około 4 mln obywateli Ukrainy, którzy otrzymali prawo wymiany swych ukraińskich pieniędzy hrywien na polskie złotówki. I to nie w kantorach wymiany, tylko w bankomatach, jak to obserwuję w bankomacie PKO BP w swoim mieście. Na ten temat panuje oficjalna cisza, a wręcz rządowa zmowa milczenia, więc nie wiadomo jaka jest skala tej wymiany i na jakich warunkach wymiany walut. A jest to de facto import wojennej inflacji ukraińskiej.
Drugim rodzajem inflacji jest inflacja kosztowa, która wynika ze wzrostu kosztów wytwarzania produktów i usług. Ich ceny rosną by zrównoważyć rosnące koszty, a nie by zrównoważyć popyt z podażą. Acz nazywanie tego rodzaju inflacji, inflacją kosztową jest już mylące, gdyż wzrost cen jest wywołany nade wszystko nie wzrostem kosztów, ale światową spekulacją finansową. Ceny rosną, gdyż są poddane gigantycznym i to globalnym praktykom spekulacji cenowej. Dotyczy to tak surowców energetycznych, jak i surowców mineralnych oraz produktów rolnych. A spekulują poprzez ich zakupy i sprzedaż z użyciem tzw. pochodnych papierów wartościowych głównie wielkie banki i fundusze finansowe oraz wielkie koncerny.
Polski ekspert energetyczny, Andrzej Szczęśniak, opisał jeszcze w 2021 roku taką wielką gazową spekulację cenową, którą dzisiaj zrzuca się na karb rosyjskiej agresji na Ukrainę. Otóż w 2021 roku w ciągu jednego roku cena gazu w Polsce, w warunkach państwowego monopolu PGNiG, wzrosła ponad 6-ktrotnie, z 75 zł za MWh do 458 zł, przy tych samych kosztach i niewielkich zmianach popytu. Rząd udał, że tego nie widzi. Polscy zaś dziennikarze i publicyści jak zwykle stchórzyli przed niewygodną dla władzy prawdą. A dochody PGNiG z tytułu wydobycia gazu i ropy wzrosły 40-krotnie, z 210 mln zł do 8,1 mld zł. PGNiG poniósł sobie ceny monopolowe, gdyż tak podskoczyły ceny światowe. Tak się tworzy z niczego inflację spekulacyjną.
Ta inflacja spekulacyjna rośnie na znaczeniu w związku z agresją Rosji na Ukrainę. Ta wojna z jednej bowiem strony zakłóca strumienie popytu i podaży wszelkich surowców i produktów rolnych, a z drugiej jest znakomitym pretekstem do spekulacji ich cenami przez wielkie banki, fundusze finansowe i koncerny.
„Walka z inflacją” banku centralnego a emisja pieniądza
W odpowiedzi na narastającą inflację w Polsce Narodowy Bank Polski rozpoczął od 2021 roku podwyżki swoich stóp procentowych, które decydują o stopach procentowych kredytów banków komercyjnych. Stopy procentowe NBP podwyższał już 11 razy, a we wrześniu 2022 roku najważniejsza stopa referencyjna NBP wzrosła do 6,75%. Oznacza to wzrost oprocentowania wszystkich kredytów w bankach komercyjnych.
Powstaje pytanie, co to ma naprawdę wspólnego z ograniczaniem inflacji w Polsce? Otóż nic, a co najwyżej niewiele. Wzrost oprocentowania kredytów ogranicza bankową emisję pieniądza czyli tworzenie pieniądza kredytowego dla gospodarki i ludności. Banki tworzą bowiem pieniądze udzielając kredytów. Tworzą pieniądz w formie długu. Gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa ograniczają pożyczki bankowe, gdyż są one drogie, a więc następuje zmniejszenie emisji pieniądza. Wszystkie jednak już udzielone kredyty, które trzeba spłacać stają się droższe. W Polsce zdecydowana większość kredytów dla gospodarstw domowych to kredyty hipoteczne. Prawdopodobnie to około 70% udzielanych kredytów. Wzrost oprocentowania kredytów to oczywiście większe comiesięczne raty i zmniejszenie możliwości zakupów gospodarstw domowych. Obniża to bowiem ich wypłacalny popyt. I tylko w tym względzie ma to wpływ na inflację popytową, acz w obliczu groźby niewypłacalności właścicieli kredytów hipotecznych.
Problem w tym, że emisja pieniądza to zarówno emisja pieniądza kredytowego przez banki komercyjne w formie długu, jak i emisja pieniądza poprzez rządowy deficyt budżetowy, drogą emisji pieniędzy rządowych, czyli Skarbu Państwa. W Polsce zaś główny dotychczas strumień inflacji to inflacja popytowa, tworzona emisją pieniądza rządowego poprzez deficyt budżetowy. I wzrost stóp procentowych banku centralnego, a w konsekwencji stóp procentowych banków komercyjnych, prowadzący do obniżenia emisji pieniądza kredytowego banków, nie ma wpływu ani na wysokość inflacji popytowej, ani kosztowo-spekulacyjnej. A uderza nade wszystko w już zaciągnięte kredyty hipoteczne.
Neoliberalna ekonomia i jej panowanie
„Walka z inflacją” poprzez podwyżki stóp procentowych banku centralnego to klasyczny dogmat neoliberalnej ekonomii. Ten przykład pokazuje absurdalność naukową i szkodliwość gospodarczą tej ekonomii. I to wcale nie najgroźniejszą, gdyż jej dogmaty „wolnego rynku”, „deregulacji” czy „prywatyzacji” i „desocjalności”, są jeszcze groźniejsze gospodarczo i politycznie. Problem w tym, iż neoliberalne dogmaty są podstawą myślenia i podejmowania decyzji w kluczowych instytucjach państw, w tym Polski.
W Polsce ideologiczny wirus neoliberalizmu całkowicie sparaliżował kapitał państwowy i gospodarcze funkcje państwa. Zamrożenie państwowych inwestycji przemysłowych przez ostatnie 30 lat, do chwili obecnej włącznie, to wynik wyłącznie paraliżu mentalnego i decyzyjnego, powodowanego całkowitym panowaniem w dyskursie publicznym ideologii ekonomicznego neoliberalizmu. W polskich warunkach neokolonialnej struktury przemysłu zdominowanej podwykonawczym i montowniczym oraz surowcowym charakterem wobec głównie gospodarki Niemiec, tylko narodowa polityka przemysłowa oparta o kapitały państwowe, jest w stanie przełamać neokolonializm przemysłowy, a tym samym drenaż ekonomiczny polskiej gospodarki. Tymczasem przez ostatnie 7 lat rządów PiS, tak jak przez poprzednie 25 lat rządów postsolidarnościowych i postkomunistycznych, nawet nie sformułowano programu takiej polityki. Myślę, że to jest poza horyzontem wyobraźni premiera Mateusza Morawickiego, o prezesie Jarosławie Kaczyńskim już nie wspominając. I z tymi grupami władzy i opozycji politycznej inaczej nie będzie. To nie mieści im się w głowach. I nie tylko to.
W wydanej w tym roku książce „The New Economics. A Manifesto”, znakomity australijski ekonomista Steve Keen, jeden z 12 ekonomistów na świecie, którzy przewidzieli Globalny Kryzys Finansowy z 2007-2008 roku, tak podsumował swą krytykę neoliberalizmu: „Uważam neoklasyczną ekonomię nie tylko za złą metodologię analizy ekonomicznej, ale za egzystencjalne zagrożenie dla dalszego istnienia kapitalizmu – i ogólnie cywilizacji ludzkiej. Musi odejść”.
Problem w tym, że jak to sam oceniał 85% samodzielnej kadry w naukach ekonomicznych świata zachodniego to neoliberałowie. W półperyferyjnej Polsce, świecącej odbitym blaskiem zachodniej nauki, jest to prawdopodobnie nawet 95 do 99%. Globalny Kryzys Finansowy był jednak tak wielkim szokiem, że pojawiły się zasadnicze wyłomy w niektórych kluczowych instytucjach międzynarodowych, choć nie w ekonomii akademickiej.
Moje propozycje dla polskich nauk ekonomicznych, zawarte w książce „Zdrada węglowa i jej narodowa alternatywa” z 2021 roku, były i są następujące: „Odrzucenie ideologii neoliberalizmu musi rozpocząć się na poziomie instytucji centralnych państwa, gdzie trzeba dokonać wyjściowej koncentracji rozproszonych antyneoliberalnych sił intelektualnych i naukowych. Trzeba dokonać wyłomu w powszechnej dominacji neoliberalizmu ekonomicznego w naukowym i politycznym dyskursie publicznym. Należy rozważyć możliwość powołania nowej państwowej uczelni wyższej o charakterze nade wszystko politechnicznym, acz również z rozbudowanym wydziałem szeroko rozumianych nauk społecznych, z naukami ekonomicznymi w roli głównej”.
Tworzenie nowych grup przywództwa narodowego Polski
Budowa nauk społecznych, z naukami ekonomicznymi w roli głównej, obok odbudowy nauk politechnicznych, jest bowiem warunkiem stworzenia narodowej alternatywy rozwoju dla zatrzaśniętej współcześnie w neokolonialnej i peryferyzującej klatce historycznej Polski. Panowanie wirusa neoliberalizmu ekonomicznego, jest tylko jednym z tego przejawów. Ta neokolonialna klatka historycznej niemocy jest zbudowana na neokolonialnej mentalności politycznych, kulturowych i naukowych grup przywództwa narodowego. Przywództwa negatywnego, opartego na braku misyjności narodowej, braku poczucia odpowiedzialności narodowej i niskim poziomie ideowo-etycznym.
Jeśli bowiem rząd M. Morawickiego podejmuje z piątku na sobotę 25 września 2020 roku decyzję o całkowitej likwidacji polskiego górnictwa węgla kamiennego, to jakich słów użyć, aby go scharakteryzować? Użyłem wówczas określenia zdrada narodowa, ale nawet to nie oddaje skali wręcz szaleństwa tej decyzji dla obecnego i przyszłych pokoleń. Kim trzeba być, aby zdecydować w kilkudziesięcioosobowej, a prawdopodobnie kilkunastoosobowej rządowej grupie o likwidacji największego bogactwa naturalnego Polski, a w istocie narodu polskiego? Jaką trzeba mieć w sobie pychę i butę oraz arogancję, ale i pogardę dla własnego społeczeństwa, aby o czymś takim samemu zdecydować? Jak trzeba być zniewolonym umysłowo i podległym mentalnie i intelektualnie, aby wykonać polecenie elit brukselsko-niemieckich o likwidacji dostępu do 52 mld ton węgla kamiennego, który zapewnia bezpieczną i tanią samowystarczalność energetyczną na 725 lat? I jak nisko trzeba upaść jako społeczeństwo, aby przyzwalać choćby tylko na publiczne głoszenie takich pomysłów? Jak nisko upadła polska nauka, polskie media i ich dziennikarze oraz publicyści, nie mówiąc o polskiej kulturze, aby pogodzić się milcząco z tak haniebną decyzją?
A jak nisko upadliśmy jako społeczeństwo i państwo, gdy w zamachu pod Smoleńskiem Wadimir Putin zamordował nam prezydenta i wszystkich dowódców rodzajów broni Wojska Polskiego? Jak bowiem nisko trzeba upaść, aby oficjalnie i publicznie powtarzać za Kremlem, że był to wypadek, gdyż 40 centymetrowa brzoza urwała skrzydło 90. tonowemu samolotowi odrzutowemu i na wysokości 5,25 metra wywróciła go półbeczką do góry, przy kilkunastometrowej długości skrzydeł? Jak nisko trzeba upaść, żeby to USA wysyłało swoich naukowców polskiego pochodzenia, aby ci skierowali uwagę na możliwość zamachu, gdyż polskie uczelnie wyższe i polscy naukowcy bali się podjąć tego tematu? Jak nisko trzeba upaść jako państwo, aby przez 12 lat dać sobie bezkarnie kraść wrak polskiego samolotu i jego czarnych skrzynek?
Ale to tylko dwa z licznych przykładów konsekwencji negatywnego przywództwa narodowego. I nie wyrwiemy się z tej neokolonialnej klatki, jeśli nie rozpoczniemy od wymiany grup przywództwa politycznego. Bo choć jest to klatka li tylko mentalna, to jej istnienie gwarantuje instytucja wyborów proporcjonalnych opartych o partyjne listy wyborcze. Jest to współczesne „liberum veto” naszego ustroju partyjnej oligarchii wyborczej, który gwarantuje nieustanną wyborczą reprodukcję kompradorskiej miernoty politycznej w postaci partyjnych grup władzy politycznej, a nie pozwala na możliwość startu wyborczego polskim obywatelom. Jak obalić to współczesne liberum veto?
Osobiście liczę już tylko na niespodziewane zbiegi okoliczności, jaki być może utworzy narastający chaos światowy i europejski. A podtrzymuje mnie od lat na duchu znakomita konstatacja światowej sławy francuskiego historyka Fernanda Braudela, iż należy „nie myśleć tylko w kategoriach czasu krótkiego, nie sądzić, że najbardziej autentyczni są aktorzy czyniący wiele hałasu; bo są też inni aktorzy, skłonni do milczenia”, zaś „rzeczywistość społeczna to zwierzyna znacznie bardziej przebiegła niż zwykło się sądzić”.
8 września 2022
]]>„W odpowiedzi na pytanie jaka ordynacja wyborcza w wyborach parlamentarnych powinna obowiązywać w Polsce, 33% respondentów wskazało na ordynację większościową, która pozwala na głosowanie na konkretnego kandydata w każdym okręgu. 16% badanych opowiedziało się za ordynacją proporcjonalną, której istotą jest głosowanie na listy partyjne. 11% badanych popiera ordynację mieszaną, czyli proporcjonalno-większościową. 40% respondentów wybrało odpowiedź 'trudno powiedzieć'”.
Po ponad 30. latach produkowania ciszy o JOW w wyborach do Sejmu przez aparat państwa III Rzeczpospolitej, nagle okazało się, że jest to nieskuteczne.
A cisza i jej produkcja jest potężną bronią polityczną. Jest też bronią całkowicie niedocenianą. Na tę rolę po raz pierwszy zwrócił uwagę i ją opisał mistrz Ryszard Kapuściński. „Cisza – pisał w swym 'Chrystusie z karabinem na ramieniu’ w 1976 roku – jest sygnałem nieszczęścia i często przestępstwa. Jest takim samym narzędziem politycznym jak szczęk oręża czy przemówienie na wiecu. Cisza jest potrzebna tyranom i okupantom, którzy dbają, aby ich dziełu towarzyszyło milczenie. Zwróćmy uwagę, jak pielęgnował ciszę każdy kolonializm. Z jaką dyskrecją pracowała Święta Inkwizycja… Cisza chciałaby, żeby jej spokoju nie zakłócał żaden głos – skargi, protestu, oburzenia. Tam gdzie rozlega się taki głos, cisza uderza z całej siły i przywraca stan poprzedni – to znaczy stan ciszy”.
Nienazwane nie istnieje w życiu społecznym
Stan ciszy jest bowiem warunkiem nieistnienia społecznego. W życiu społecznym bowiem 'nienazwane nie istnieje’, jak to określa część socjologów. 'Nienazwane’ istnieje materialnie jako obiektywny fakt, ale nie istnieje jako społeczna rzeczywistość. Nie można wtedy nic zmienić, nic społecznie z tym uczynić. 'Nienazwane’ istnieje poza rzeczywistością życia społecznego, które jest ludzkie, czyli intersubiektywne, międzyludzkie, a więc 'nienazwane’ nie informuje, nie motywuje, nie wzrusza. Jest społecznie martwe, choć obiektywnie żywe. 'Nienazwane’ to właśnie stan ciszy. Wtedy można indywidualnie do ludzi nawet ostrzegawczo krzyczeć. Na ogół większość wzruszy tylko ramionami, gdyż krzyczy się o czymś co dla nich nie istnieje.
Stan ciszy się celowo produkuje, wytwarza, tworzy. Ciszę produkuje na masową skalę zwykle ta władza państwowa, która chce utrzymać swój stan posiadania lub ukryć swe praktyki. Taka produkcja ciszy wymaga bowiem wielkich nakładów ludzkich sił i środków. I to w skali państwa czy nawet grupy państw, acz również w skali globalnej. „Byłoby ciekawe – pisał R. Kapuściński – gdyby ktoś zbadał, w jakim stopniu światowe systemy masowego przekazu pracują w służbie informacji, a w jakim – w służbie ciszy i milczenia. Czego jest więcej; tego, co się mówi, czy tego co się nie mówi? Można obliczyć liczbę ludzi pracujących w dziedzinie reklamy. A gdyby obliczyć liczbę ludzi pracujących w dziedzinie utrzymania ciszy? Których byłoby więcej?”.
Produkowanie ciszy o JOW w III Rzeczpospolitej
W III Rzeczpospolitej produkuje się ciszę o JOW od ponad już 30. lat. Pierwsze wolne wybory do Sejmu w 1991 roku miały się odbyć pierwotnie w ordynacji mieszanej, czyli proporcjonalno-większościowej. Ale odpowiedzialny za kontakty z Sejmem kontraktowym ówczesny prezydencki minister Jarosław Kaczyński doprowadził ostatecznie do ustalenia wyborów do Sejmu w ordynacji proporcjonalnej.
Wszystkie te pertraktacje odbywały się poza wiedzą opinii publicznej. Tego wymagała bowiem produkcja ciszy o ordynacji wyborczej JOW. Ta produkcja polegała i polega na tym, aby nie dopuszczać do pojawienia się w przestrzeni publicznej żadnych informacji o JOW, a więc całkowicie i uważnie kontrolować przekaz informacji. Ale też uniemożliwiać i to aktywnie występowanie w przestrzeni publicznej tym, którzy mogliby takie informacje nadawać. A zatem aktywnie ich zwalczać, ale również tak, aby na ten temat panował cisza. I to nie tylko media czy partie, ale nawet indywidualni obywatele, którzy mieliby takie publiczne możliwości.
W tej produkcji ciszy chodziło o to, aby Polacy nie wiedzieli, że są dwa różne systemy wyborcze. System ordynacji większościowej oparty o regułę JOW i system ordynacji proporcjonalnej oparty o regułę partyjnych list wyborczych. Chodziło o to, aby sądzili, iż każde wybory muszą odbywać się w systemie proporcjonalnym, w którym mogą kandydować obywatele tylko zaakceptowani na partyjnych listach wyborczych przez kierownictwa partii politycznych. I aby nie wiedzieli, iż jest to odebranie Polakom ich biernego prawa wyborczego. Aby też nie wiedzieli, że takie wybory to fasadowa demokracja, gdyż wyborcy głosują na już wybranych przez partyjne kierownictwa kandydatów. I że to kierownictwa partii politycznych ustalają szanse wyborcze kandydatów decydując o ich kolejności na liście. Wielka ilość kandydatów uniemożliwia bowiem ich rozpoznawalność, więc wyborca wybiera jedno z pierwszych nazwisk, najczęściej pierwsze.
W tej produkcji ciszy o JOW chodziło i chodzi o to, aby ukryć głęboko prawdę, iż Polacy żyją w ustroju partyjnej oligarchii wyborczej, a demokracja polityczna jest fasadowa. Chodziło i chodzi o to, aby Polacy nie dowiedzieli się, że pełne prawa wyborcze i obywatelską demokrację polityczną zapewniają im tylko wybory w systemie JOW. Tam bowiem każdy obywatel bez czyjejkolwiek zgody może kandydować do Sejmu. Tam też każdy obywatel może dokonywać w pełni demokratycznego wyboru swego kandydata spośród wszystkich chętnych.
Producenci ciszy o JOW
Producentów ciszy o JOW można dość prosto zidentyfikować, choć oni sami udają że ich nie ma i nie ma takiego problemu jak produkcja ciszy.
Najważniejszą grupą producencką są polscy politycy i partyjne grupy władzy politycznej. Jest to grupa najważniejsza, gdyż kontroluje ona władzę w aparatach państwa. W tym w jego służbach specjalnych. Te partyjne grupy władzy politycznej wyniesione na scenę polityczną układem 'okrągłego stołu’, od postsolidarnościowych po postkomunistyczne, produkują ciszę o JOW, aby zapewnić sobie byt na tej scenie, a w konsekwencji możliwość sprawowania władzy politycznej. Dotyczy to szczególnie oligarchii partyjnych w tych grupach, gdyż listy partyjne dają im pełnię władzy nad kandydatami na posłów, a w konsekwencji nad posłami. Produkcja ciszy jest więc warunkiem ich przeżycia, ale i pełni sprawowania oligarchicznej władzy partyjnej.
Te grupy i ich przywódcy doskonale wiedzą, że gdyby dopuścić do pełnej politycznej konkurencji w ramach reguły JOW, to ich zdecydowana większość wyląduje na polskim śmietniku historii współczesnej. Wiedział i wie o tym Jarosław Kaczyński i jego PiS-owska oligarchia partyjna, ale i Leszek Miller czy Włodzimierz Czarzasty z ich kolejnymi wcieleniami grup partyjnego postkomunizmu. Wiedział i wie o tym Waldemar Pawlak i Władysław Kosiniak-Kamysz z ich postkomunistycznym satelickim PSL-em. Wie o tym i Donald Tusk z jego partyjną oligarchią PO, z którą zmielili w sejmowej niszczarce dokumentów setki tysięcy zebranych przez siebie podpisów obywateli za wprowadzeniem ordynacji JOW.
Drugą kluczową grupą producentów ciszy o JOW są media elektroniczne i prasowe, z ich właścicielami, nadzorcami i kontrolerami oraz publicystami, komentatorami i dziennikarzami. Przez ponad 30. lat w żadnym z kluczowych mediów nie postawiono problemu fasadowej demokracji w Polsce i odebraniu Polakom ich politycznych praw obywatelskich. Jedynym wyjątkiem były nieliczne artykuły i wypowiedzi w gazecie, radiu i telewizji ks. o. Tadeusza Rydzyka. Po dziś dzień media, którym dobro Polski i Polaków oraz patriotyzm nie schodzi z ust, łamów czy anten udają, że żyją w politycznej demokracji, a prawa obywatelskie Polaków mają się doskonale. Nie widzi więc fasadowej demokracji i partyjnej oligarchii wyborczej niezwykle wnikliwy intelektualnie Paweł Lisicki i jego tygodnik „Do Rzeczy” z przeznakomitymi publicystami Rafałem Ziemkiewiczem czy Piotrem Semką i Łukaszem Warzechą. Nie widzi tego przepojony głębokim patriotyzmem Tomasz Sakiewicz ze swym dziennikiem, tygodnikiem i telewizją. Nie widzi tego niezwykle spostrzegawczy i zorientowany politycznie Jacek Karnowski z jego znaczącym medialnie tygodnikiem „Sieci”. Nie widzą, gdyż nie chcą widzieć, jako że są częścią tego oligarchicznego systemu politycznego. Podobnie jak media rządowe z TVP na czele oraz krajowe media kompradorskie oraz polskojęzyczne media zagraniczne, są bowiem beneficjentami tego systemu i to pozbawionymi własnych patriotycznych ambicji obywatelskich.
Trzecią kluczową grupą producentów ciszy o JOW są naukowcy i środowiska akademickie nauk społecznych, z naukami politycznymi w roli głównej. Akademicka politologia, socjologia i historia współczesna całkowicie wyeliminowała analizę problematyki JOW ze swoich nie tylko akademickich podręczników, ale i naukowych publikacji. Oczywistością naukową jest proporcjonalność i głosowanie na listy partyjne. Akademickie nauki społeczne w Polsce pełnią faktycznie rolę stricte ideologiczną a nie naukową, legitymizując fasadową demokrację i pozbawienie politycznych praw obywatelskich Polaków. Tak jak w komunistycznej Polsce Ludowej ówczesna politologia uzasadniała istnienie demokracji socjalistycznej 'kierowniczą rolą partii komunistycznej’, tak współczesne nauki społeczne uzasadniają istnienie demokracji liberalnej proporcjonalną ordynacją wyborczą. Legitymizują tym samym fasadową demokrację i ustrój partyjnej oligarchii wyborczej degenerujący funkcjonowanie polskiego państwa. A dotyczy to nie tylko setek szeregowych akademickich profesorów, ale tak patriotycznie nobilitowanych uczonych profesorów jak politolog Andrzej Zybertowicz, historyk współczesny Andrzej Nowak, czy też socjolog Zdzisław Krasnodębski.
Ale to też szerszy problem całkowitego już upadku nauki i uczelni wyższych w Polsce.
Łamanie i złamanie ciszy o JOW
Skąd więc takie zaskakujące wyniki sondażu na temat ordynacji wyborczej do Sejmu?
Jest to efekt działającego w całkowitej ciszy przez blisko już 30. lat Ruchu JOW. Założony i przewodzony przez śp. profesora Jerzego Przystawę w 1993 roku we Wrocławiu Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych (JOW), miał i ma na celu doprowadzenie do zmiany ordynacji wyborczej w Polsce. Decydującą rolę w Ruchu, tak intelektualną, jak i organizacyjną, odegrał właśnie prof. J. Przystawa. Ruch JOW był jedynym podmiotem społecznym stale działającym na rzecz wprowadzenia w Polsce JOW.
Przez 30 lat swej działalności Ruch dokonał dwóch fundamentalnych rzeczy.
Po pierwsze Ruch JOW dokonał intelektualnego i naukowego przełomu w diagnozie polskiego systemu politycznego i stanu polskiej państwowości oraz sformułował projekt naprawy polskiego państwa. Dzięki dziesiątkom seminariów, konferencji, sympozjów i spotkań oraz debat, dyskusji i publikacji, Ruch wykonał pracę intelektualną dużego instytutu naukowego i to o najwyższym światowym poziomie naukowym. Ruch wypracował pełną i twardą naukowo argumentację na rzecz ordynacji większościowej, a przeciw ordynacji proporcjonalnej, pokazując ich konsekwencje dla stanu polskiego państwa. Ruch dokonał tego przełomu wbrew stanowisku praktycznie całej polskiej akademickiej politologii, socjologii i akademickiemu prawu konstytucyjnemu.
Po drugie Ruch JOW dokonał dyskretnego przełomu w świadomości polskiego społeczeństwa i wprowadził do tej świadomości kwestię ordynacji większościowej. Mimo medialnej i politycznej oraz naukowej cenzury, postulat wprowadzenia JOW stał się postulatem znaczącej części polskiego społeczeństwa. Ruch przełamał szczelną cenzurę publiczną, dzięki dziesiątkom i tysiącom, dziesiątkom tysięcy i setkom tysięcy rozmów, dyskusji, spotkań, akcji ulicznych, marszów, wieców i happeningów. W sytuacji całkowitego bojkotu i cenzury publicznej, oba zadania Ruch dokonał działając metodą nieustannie powtarzalnych przez 30 lat niewielkich i ograniczonych w zasięgu działań.
Ruch dokonał tego przy całkowitym bojkocie publicznym w oparciu o własne
niewielkie siły i środki ze składek publicznych. Paradoksalnie jedynym polskim politykiem, a zarazem biznesmenem, który udzielał Ruchowi JOW stale wsparcia finansowego był polski emigrant z Kanady Stan Tymiński. Dodam, iż S. Tymiński, któremu prof. J. Przystawa udzielił publicznego poparcia w trakcie jego kampanii prezydenckiej w 1991 roku, omalże nie zmienił historii Polski, próbując zatrzymać neokolonialną transformację w ramach tzw. planu Balcerowicza. S. Tymiński wspierał finansowo i organizacyjnie Ruch JOW aż do śmierci prof. J. Przystawy w 2012 roku. To
z jednej strony pokazuje oczywiście indywidualną wielkość S. Tymińskiego, ale z drugiej odsłania miernotę polskich biznesmenów i polityków. W Polsce regularnego wsparcia finansowego udzielali jedynie zwykli ludzie jak śp. prof. Andrzej Czachor, burmistrz
Łochowa śp. Marian Dzięcioł, Józef Białek, acz i Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, Gmina Kościerzyna o wielu innych już nie wspominając.
W 2015 roku współpracujący początkowo z Ruchem kandydat na prezydenta Polski Paweł Kukiz, podniósł postulat wprowadzenia JOW jako swoje główne hasło wyborcze, doprowadzając do ogłoszenia przez ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego referendum w tej sprawie. To prezydenckie referendum zostało całkowicie zbojkotowane przez polskie państwo i wszystkie media, co było jedynym takim przypadkiem we współczesnej Europie. Sfinansowane przez Ruch JOW ze składek publicznych, przy znaczącym wsparciu finansowym S. Tymińskiego, jedyne zresztą filmy zachęcające do udziału w referendum, TVP emitowała rano o godzinie 6.00 i po południu o godzinie 14.00.
Używanie służb specjalnych dla tworzenia ciszy
Dodam, iż produkcja ciszy o JOW w ciągu ostatnich z górą 30. lat odbywała się z użyciem brutalnych instrumentów policyjnych i to również używanych w absolutnej ciszy. A dowiedziałem się o tym i to dość przypadkowo już po latach. W 2017 roku przekazano mi wiarygodnie informację, że moje nazwisko zostało w 2002 roku wpisane przez służby specjalne, czyli Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, na listę osób stanowiących zagrożenie dla polskiego państwa.
Założono mi podsłuch w mieszkaniu i samochodzie oraz monitorowano moje zachowania. W tym okresie nie prowadziłem żadnej działalności politycznej, a moją jedyną aktywnością publiczną było pełnienie funkcji krajowego koordynatora Ruchu JOW. Byłem jednym z czterech krajowych koordynatorów, obok śp. prof. Jerzego Przystawy, śp. Janusza Sanockiego i prof. Mirosława Dakowskiego.
I dopiero po jakimś czasie skojarzyłem to z faktem sześciokrotnego zwolnienia mnie z pracy, każdorazowo w nagłych i zaskakujących dla mnie okolicznościach, na państwowych i prywatnych uczelniach wyższych w latach 2002-2015. Złamano mi brutalnie karierę naukową. Tak się w praktyce tajnej policji politycznej ABW załatwiało głębokie milczenie o JOW. Brutalnie, acz w całkowitej ciszy. A mój przypadek nie mógł być wyjątkiem.
Pokazuje to dodatkowo całkowity brak kontroli politycznej nad ABW i bezkarność jej działań łamiących prawo, co zresztą udokumentował Wojciech Sumliński w swej książce „ABW. Nic nie jest tym, czym się wydaje” z 2017 roku.
Polityczny sens złamania ciszy o JOW
Powstaje wszakże pytanie co może wynikać z faktu, iż znacząca i to liczebnie największa grupa wyborców popiera wprowadzenie ordynacji JOW w wyborach do Sejmu? Oczywiście poza tym, iż produkcja ciszy okazała się nieskuteczna i Ruch JOW odniósł swe historyczne zwycięstwo.
To oznacza, iż pod ustrojem politycznym partyjnej oligarchii wyborczej został podłożony polityczny materiał wybuchowy. To oznacza, iż pod partyjną ordynację proporcjonalną, która jest współczesnym 'liberum veto’ polskiego państwa i źródłem negatywnej selekcji polskich polityków od ponad 30. lat, podłożono wiązkę dynamitu politycznego. Ten polityczny materiał wybuchowy sam oczywiście nie wybuchnie i nie rozsadzi patologii 'miękkiego’ państwa III Rzeczpospolitej. Do tego musi być polityczny zapalnik, polityczny lont i polityczna iskra, które wywołają polityczną implozję. Ale ładunek jest podłożony i tego nic nie zmieni.
Nie da się przewidzieć czy to w ogóle nastąpi i w jakich politycznych okolicznościach oraz kto sięgnie po tę broń polityczną. Ale nad Polskę i Europę nadciągać może chaos i załamanie, który może ułatwiać głębokie zmiany wywoływane relatywnie małymi siłami politycznymi, acz może też prowadzić do głębokiego upadku politycznego i ekonomicznego naszego kraju i kontynentu.
Możliwy chaos i załamanie gospodarcze oraz polityczne
Wojna Rosji na Ukrainie przyspiesza globalne i europejskie procesy głębokiego kryzysu gospodarczego, energetycznego, żywnościowego i finansowego. Po destrukcji światowej gospodarki pandemicznymi lockdownami i zrywaniem globalnych łańcuchów dostaw, a w warunkach stałej kontynuacji mimo krachu finansowego 2008 roku praktyk globalnej spekulacji finansowej, narasta już groźba nie tylko oczywistej recesji, ale wręcz długotrwałej światowej depresji gospodarczej, a więc stałego spadku światowej produkcji przemysłowej i narastającego bezrobocia.
W warunkach Europy wzmocnieniem możliwej depresji gospodarczej jest i będzie ograniczenie dostaw rosyjskiego gazu, ropy naftowej i węgla kamiennego w związku z wojną na Ukrainie. Uderzy to szczególnie silnie w gospodarkę Niemiec, opartą na tanich surowcach energetycznych z Rosji oraz opartą w aż 50% na eksporcie swych finalnych wyrobów przemysłowych. Już mówi się w Niemczech o możliwości spadku produkcji przemysłowej nawet o kilkanaście procent i o wzroście bezrobocia o 4-5 mln osób.
Dla Polski to są szczególnie złe prognozy, gdyż nasz eksport do Niemiec to aż blisko 29% ogółu eksportu, a import z Niemiec to 27% całości. Nasz eksport do Niemiec jest przy tym zasadniczo poddostawczy, konfekcjonowany i montażowy. Przemysł krajowy Polski stał się bowiem istotnym a neokolonialnym przy tym dodatkiem do produktu finalnego Niemiec. Depresja w niemieckim przemyśle to więc jeszcze głębsza depresja przemysłowa w Polsce.
Samobójcza polityka rządu Mateusza Morawieckiego
Ale największym zagrożeniem jest polityka energetyczna rządu Mateusza Morawickiego. Blisko rok temu w swej książce „Zdrada węglowa i jej narodowa alternatywa. Niszczenie polskiego górnictwa węglowego a narodowa strategia rozwoju Polski”, tak pisałem o decyzji tego rządu z 25 września 2020 roku o całkowitej docelowo likwidacji polskich kopalń węgla kamiennego:
„Decyzja rządu M. Morawickiego o likwidacji polskiego górnictwa węglowego jest zamachem na bezpieczeństwo energetyczne Polski, ponieważ pozbawia ją własnych źródeł energii i niszczy jej samowystarczalność energetyczną. Polska jako kraj i państwo dysponujące zasobami najtańszego w świecie surowca energetycznego i to w perspektywie co najmniej pół wieku, całkowicie zaspakajającej jego zapotrzebowanie, miała zapewnione zasadnicze bezpieczeństwo energetyczne. To perspektywiczne bezpieczeństwo energetyczne jest równie ważne jak bezpieczeństwo militarne. Gwarantuje bowiem podstawy bezpieczeństwa ekonomicznego rodzimej produkcji przemysłowej i rolniczej. Gwarantuje światową konkurencyjność własnej produkcji przemysłowej. Gwarantuje taniość warunków pracy i życia polskiego społeczeństwa narodowego. Jest gwarancją biologicznego bezpieczeństwa polskiego narodu.
Decyzja rządu M. Morawieckiego o długofalowej likwidacji górnictwa węgla kamiennego jest zamachem na bezpieczeństwo energetyczne Polski, a więc zamachem na bezpieczeństwo ekonomiczne, a w konsekwencji i biologiczne, polskiego społeczeństwa narodowego. Jest zdradą narodową”.
Likwidując krajowe wydobycie węgla i uzależniając się rosnąco od importu węgla z Rosji, rząd M. Morawickiego tę zdradę narodową realizował konsekwentnie przez blisko 2 lata. Wydawało się więc, że wybuch wojny na Ukrainie i skądinąd kompletnie nieprzemyślane embargo na import rosyjskiego węgla do Polski, przyniesie otrzeźwienie, gdyż stanęliśmy w obliczu braku blisko 10 mln ton samego tylko rosyjskiego węgla. I to w sytuacji, gdy posiadamy w praktyce wszystkie złoża węgla Unii Europejskiej. Takiej groteski nawet komunizm w Polsce Ludowej nie wymyślił.
Ale nic się nie zmieniło. Kilka dni temu premier potwierdził kontynuację zielonej transformacji energetycznej i co najwyżej „krótkotrwały” powrót do węgla.
Za tę arogancką ignorancję gospodarczą M. Morawieckiego, czy może coś więcej, gdyż jak twierdzą moi koledzy z Obywatelskiego Komitetu Obrony Polskich Zasobów Naturalnych – „On nie może być aż taki głupi!”, wysoką cenę zapłaci większość Polaków i to jeszcze tej jesieni i tej zimy.
Czy te wszystkie konsekwencje marności polskich polityków i to w obliczu możliwego chaosu politycznego i gospodarczego, skłonią Polaków do wprowadzenia ordynacji większościowej JOW, by zacząć ich pozytywną selekcję? To zależy od tego czy pojawi się ruch polityczny, który dokona w trakcie wyborów parlamentarnych mobilizacji choćby tylko tych 33% już istniejących zwolenników wprowadzenia 460 jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu, przy możliwym wsparciu dalszych 11% zwolenników ordynacji mieszanej. Potencjał jest, gdyż to jest razem 44% dzisiejszych wyborców. Ale jak zawsze – ktoś musi zacząć.
10 lipca 2022
]]>W książce opisałem elementy tworzące system wyborczy do Izby Poselskiej parlamentu dawnej Polski: kształt, strukturę i wielkość sejmików przedsejmowych jako jednostek wyborczych, uprawnienia wyborców i formułę elekcji posłów. W ramach tego zwróciłem uwagę na przywiązanie szlachty do reprezentowania rodzimych powiatów. Wskazałem też wzór tego systemu wypracowany przez rozwiązania instytucjonalne i praktykę wyborczą w okresie do końca XVII wieku. Omówiłem również charakter mandatu przedstawicielskiego.
W okresie poprzedzającym panowanie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Polska nie miała jednolitego systemu wybierania posłów, ustanowionego „odgórnie” dla całego państwa. System ten ewolucyjnie wytworzyła historia, stąd też cechowała go różnorodność praktykowanych rozwiązań. W polskiej myśli politycznej dostrzegano potrzebę jego ujednolicenia. Dlatego w mojej książce sporo miejsca zajmują koncepcje zmian tego systemu, jakie zamierzano wprowadzić w ramach reformowania systemu politycznego Pierwszej Rzeczypospolitej w XVIII wieku. Omówiłem propozycje Stanisława Dunin Karwickiego, króla Stanisława Leszczyńskiego, obozu Familii, projekty księdza Stanisława Konarskiego, Michała Wielhorskiego, księdza Stanisława Staszica, księdza Hugona Kołłątaja, Adama Wawrzyńca Rzewuskiego i innych autorów.
Na tym tle pokazałem przebieg reformowania systemu wyborczego do Izby Poselskiej Rzeczypospolitej. Zarysowałem zmiany, jakie zaszły w nim w latach 1764–1768. Omówiłem treść nowego systemu wyborczego zawartego w ustawach Sejmu Czteroletniego, towarzyszących Konstytucji 3 maja 1791 r. Opisałem jego części składowe, zawarte w nich rozwiązania szczegółowe, zwłaszcza odnoszące się do procedury wyborczej.
Interesowała mnie również kwestia wpływu tegoż systemu na prawo i praktykę wyborczą towarzyszącą próbom odtworzenia państwa polskiego, podejmowanym na początku XIX wieku. W ramach tego omówiłem system wyborczy do Izby Poselskiej parlamentów Księstwa Warszawskiego (1807-1815) i Królestwa Polskiego (1815-1831). Zwróciłem uwagę na to, że w obu tych formach państwowości polskiej wybory posłów do Izby Poselskiej w całości dokonywano w jednomandatowych okręgach wyborczych, jakie tworzyły sejmiki powiatowe i zgromadzenia ludowe. Pod tym względem zarówno Księstwo Warszawskie, jak też Królestwo Kongresowe były państwami, które w całości oparły swój system wyborczy na okręgach jednomandatowych znacznie wcześniej, niż uczyniły to Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, Wielka Brytania czy Francja.
Zachęcam do lektury!
Zdzisław Ilski
Wrocław, 7 lipca 2022
Link do strony Oficyny Wydawniczej ATUT
]]>
Koniec świata jaki znamy
W 1999 roku twórca teorii systemu światowego, nieżyjący już znakomity amerykański socjolog i historyk Immanuel Wallerstein, sformułował hipotezę „końca świata jaki znamy” („The End of the World as We Know It…”; polskie wydanie w 2004 roku). Jest to hipoteza końca, po 500 latach istnienia, światowego systemu kapitalistycznego. Jego zdaniem, światowy system społeczny w jakim żyjemy, jak każdy system we Wszechświecie, kończy swoje „życie” wchodząc w strukturalny kryzys. Ten kryzys systemowy, prowadzi do stanu chaosu i sytuacji bifurkacji czyli dwoistego rozgałęzienia struktury, w poszukiwaniu jednej z dwóch nowych ścieżek przekształceń.
Autor dowodził w swych analizach, iż powstały w Europie w „długim wieku XVI” światowy system kapitalistyczny, którego systemową prawidłowością jest nieustanna globalna akumulacja kapitału, wyczerpał możliwości dalszej globalizacji gospodarczej. Równocześnie okres porządkującej i stabilizującej system hegemonii geopolitycznej Stanów Zjednoczonych, dobiega końca. W latach 70. poprzedniego wieku, system wszedł w fazę stagnacyjną, z której nie może znaleźć wyjścia. Stąd spekulacyjna finansjeryzacja globalnej akumulacji kapitału i światowa implozja finansów w 2008 roku, a następnie światowa depresja gospodarcza.
Zasadniczą cechą tego kryzysu systemowego, który zdarza się tylko raz w życiu każdego systemu we Wszechświecie, jest narastający chaos. Chaos systemowy, nie jest sytuacją przypadkowych zdarzeń, lecz sytuacją gwałtownych i stałych fluktuacji we wszystkich parametrach systemu światowego. Czyli od gospodarki światowej, przez system międzypaństwowy, po prądy kulturowo-ideologiczne, jak również dostępność zasobów niezbędnych do życia.
System się rozpada i już nie można mu przywrócić równowagi. Jest to sytuacja chaosu, gdy system zmienia się gwałtownie, silnie i dziwacznie, czyli zaskakująco nieprzewidywalnie. W tym punkcie system wchodzi w stadium bifurkacji, zgodnie z matematyczną teorią katastrof, i rozwidla się. Następuje ostra walka o to, która z dwu alternatywnych ścieżek może przynieść nowy systemowy porządek, tworząc nowy system społeczny. Rozstrzygnięcie jest niemożliwe do przewidzenia. Niepewność rozstrzygnięcia jest potęgowana przez fakt, iż w warunkach bifurkacji systemu relatywnie małe siły i wkłady na wejściu, dają duże wyniki na wyjściu. Jest to odwrotność czasu normalnego funkcjonowania systemu, gdy użycie dużych sił daje nikłe efekty. Jest to sytuacja tzw. efektu motyla, opisującego niezwykłą wrażliwość matematycznych układów nieliniowych na warunki początkowe. Jest to obrazowane sytuacją, gdy niewielka lokalna zmiana w powietrzu dzięki machaniu skrzydełkami przez motyla, może w dłuższym okresie czasu wywołać huragan w innej części świata.
Choć zdaniem I. Wallersteina nie można w żaden sposób przewidzieć jaki nowy system społeczny lub systemy społeczne wyłonią się z bifurkacyjnego rozwidlenia, to będzie to jego zdaniem wynik walk politycznych pomiędzy tym, co określił on jako „duchem Davos” i „duchem Allegre”. „Duch Davos” to światowy nurt polityczny chcący w tworzącym się nowym systemie zachować i rozwinąć trzy istotne cechy obecnego; hierarchiczność, eksploatację i polaryzację. „Duch Porto Allegre” to nurt polityczny, którego celem jest system społeczny relatywnie bardziej demokratyczny i względnie bardziej egalitarny w stosunku do obecnego. Rozstrzygnięcie ostateczne walki między tymi dwoma ścieżkami bifurkacji nastąpi zdaniem I. Wallersteina około roku 2050. Oczywiście pod warunkiem, że nie nastąpi światowa superkatastrofa, czyli nieodwołalna zmiana klimatu, rozległe masowe epidemie i wojna nuklearna.
Niemiecka hegemonia gospodarcza
Utworzenie Unii Europejskiej traktatem z Maastricht w 1992 roku, było realizacją projektu geopolitycznego Niemiec i Francji. Unia Europejska miała stać się geopolityczną trampoliną dla zbudowania utraconej przez te byłe mocarstwa światowe ich europejskiej i światowej pozycji. Neokolonialna transformacja krajów Polski i pozostałych krajów Europy Środkowo-Wschodniej po rozpadzie imperium Związku Radzieckiego, stworzyła nade wszystko Niemcom, choć również pozostałym krajom europejskiego centrum, podstawy pod procesy przekształcania tych krajów w swój obszar zaplecza gospodarczego. Drastycznym tego przejawem był ich eksport bezrobocia dzięki gigantycznej nadwyżce w wymianie handlowej z Europą Środkowo-Wschodnią. Jak ustalił to Mieczysław Kabaj, w latach 1951-1995, a więc w ciągu 45 lat, liczba pracujących w 15. krajach należących obecnie do UE zwiększyła się o 14mln osób, zaś w latach 1996-2004, a więc w ciągu 9. lat prawie o 20 mln, czyli 70-krotnie więcej.
Ta neokolonialna transformacja, której „najlepszą inwestycją niemiecką w Polsce” okazał się Leszek Balcerowicz, doprowadziła do głębokiej dezindustrializacji i depolonizacji naszej gospodarki. Zlikwidowano 1/3 przemysłu, czyli 1675 polskich przedsiębiorstw przemysłowych, w tym do 25% w drodze wrogiego przejęcia przez zachodnie kapitały, jak to ustalił Andrzej Karpiński. Symbolem tej wojny ekonomicznej Niemiec z Polską stał się zakup przez niemiecki koncern Siemensa największego i najbardziej nowoczesnego polskiego przedsiębiorstwa przemysłu elektronicznego „Elwro” we Wrocławiu. Zostało ono natychmiast po zakupie w 1993 roku zlikwidowane wręcz fizycznie.
Nowe możliwości neokolonialnej ekspansji gospodarczej szczególnie Niemiec dało rozszerzenie w latach 2004-2006 UE o kraje środkowoeuropejskie. Umożliwiło to przenoszenie tam części produkcji przemysłowej ze względu na zasadniczo niższe koszty pracy. Pozwoliło to na rosnący udział poddostawczych półproduktów z tych krajów dla wyrobów eksportowych niemieckiego przemysłu samochodowego, maszynowego i elektrycznego, zwiększając ich konkurencyjność. Obrazuje to fakt, iż w 2019 roku obroty handlowe Niemiec z państwami Grupy Wyszehradzkiej były półtora razy większe, niż handel z największym parterem niemieckim, jakim są Chiny.
Obszar gospodarczy krajów Europy Środkowo-Wschodniej został w wyniku celowej i agresywnej polityki gospodarczej Niemiec przekształcony w obszar niemieckiej Mitteleuropy, oparty o neokolonialny podział pracy przemysłowej. Ten podział to koncentracja wysoko przetworzonej technologicznie przemysłowej produkcji finalnej w Niemczech, a delokalizacją do krajów środkowowschodniej Mitteleuropy przemysłowej produkcji poddostawczej i montowniczej, z równoczesną głęboką penetracją eksportową rynków wewnętrznych tych krajów, jako obszaru zbytu niemieckich finalnych produktów przemysłowych Niemiec. Dzięki kompradorskiej i podporządkowanej niemieckim celom ekonomicznym polityce gospodarczej kolejnych polskich rządów, nie wyłączając obecnego – z kluczową rolą premiera Mateusza Morawieckiego, polska gospodarka stała się dodatkiem do gospodarczego produktu finalnego Niemiec.
Niemiecka strefa euro jako pułapka ekonomiczna
Tę względnie stabilną europejską sytuację niemieckiej hegemonii gospodarczej, opartej o dominację niemieckiego przemysłu i jego możliwości eksportowe, zburzyło powołanie w latach 1999-2000 wspólnej strefy walutowej euro. Jego głównym inicjatorem była Francją, błędnie oceniająca, iż zwiąże to gospodarczo Niemcy z całością UE. Stało się wręcz odwrotnie, a sama Francja została ofiarą swej polityki.
Największym, a wręcz wyłącznym beneficjentem wprowadzenia wspólnej waluty euro na obszarze 17. krajów UE, stały się Niemcy. Niemcy, dzięki eksportowej przewadze gospodarczej i technologicznej swojego przemysłu, przeszły z niewielkiego deficytu w handlu zagranicznym w 2000 roku, do olbrzymich nadwyżek w bilansie płatniczym, rzędu 164,6 mld euro w 2011 roku, 190 mld euro w 2013 roku i 257 mld euro w 2015 roku. Strefa euro stała się dla Niemiec zasadniczą dźwignią ich narastającej hegemonii ekonomicznej i rosnącej hegemonii politycznej w samej UE, ale i mocarstwowości gospodarczej w skali światowej.
Wynika to z faktu, iż niemiecki eksport przemysłowy do krajów strefy euro jest niezwykle konkurencyjny, gdyż kraje tej strefy nie mogą bronić swego bilansu handlowego i płatniczego potanieniem własnej waluty, gdyż jej nie posiadają. A Niemcy to największy na świecie eksporter finalnych produktów przemysłowych, z których 40% trafia właśnie do strefy euro.
Ale strefa euro stała się groźną, a myślę że długookresowo wręcz śmiertelną, pułapką ekonomiczną dla większości jej krajów, głównie południowoeuropejskich, od Grecji, Hiszpanii, Portugalii po Włochy, a stopniowo i Francji. Zgodnie bowiem z prawidłowością odkrytą przez zmarłego już brytyjskiego ekonomistę Wynne Godley’a, a nazywanej przeze mnie prawem tożsamości finansów narodowych, deficyty bilansów płatniczych, czyli nadwyżki sektora zagranicznego, muszą się przekładać na deficyty sektora krajowego, czyli krajowego sektora prywatnego i sektora rządowego. Bilans bowiem tych trzech sektorów musi wyjść na zero. I nadwyżki sektora zagranicznego krajów południowoeuropejskich przekładają się na narastające deficyty rządowe, a w konsekwencji narastające długi publiczne. Mówiąc w uproszczeniu, to olbrzymie nadwyżki eksportowe Niemiec dzięki wspólnej walucie euro, są głównym powodem olbrzymich deficytów rządowych i długów publicznych państw południowoeuropejskich. A konsekwencją jest zamieranie gospodarki krajów strefy euro. Z wyjątkiem wszakże Niemiec.
Można więc powiedzieć, iż Niemcy stały się pasożytniczym hegemonem gospodarczym i finansowym strefy euro, drenującym nadwyżki ekonomiczne słabszych gospodarczo krajów tej strefy i przekształcając je w swoją ogromną nadwyżkę w bilansie płatniczym. I jest pasożytnicza ekonomicznie hegemonia, która wyniszcza gospodarczo większość krajów strefy euro. Niemcy pustoszą ekonomicznie kraje strefy euro.
Jeżeli więc w Polsce stale pojawiają się publicznie ludzie, a są to zwykle utytułowani akademiccy ekonomiści i politycy, namawiający Polaków do przyjęcia wspólnej waluty euro, to są to albo głupcy ekonomiczni, albo niemieccy agenci wpływu. Trzeciego wyjścia nie ma.
Niemiecka hegemonia geopolityczna
Dla zagwarantowania i rozbudowy swej hegemonii gospodarczej, Niemcy rozpoczęły budowę swej hegemonii politycznej w UE. Ich celem politycznym jest przekształcenie UE w unię polityczną sfederalizowanych państw pod niemieckim zwierzchnictwem politycznym, w formule politycznego nadzoru unijnych struktur Brukseli. Oznacza to zasadnicze ograniczenie suwerenności państwowej poszczególnych krajów oraz ograniczenie ich niepodległości narodowej, rozumianej jako historyczną zdolność do samoorientacji i samootywacji. Struktury organizacyjne UE będą w tej konstrukcji niemieckiej hegemonii już bezpośrednim narzędziem niemieckich celów politycznych.
Ma to umożliwić Niemcom występowanie w roli mocarstwa unijnego, z możliwością pretendowania do roli mocarstwa światowego. Oznacza to dążenie do budowy wielobiegunowego świata mocarstw wraz z Chinami i Rosją, ale obok USA czy Japonii. Wpływy mocarstwowe USA w Europie są tu przeszkodą w tych dążeniach, a ich ograniczanie jest dyskretnym celem niemieckim. Tym celem natomiast jest świat wielobiegunowy, co jest wspólne z celami Rosji i Chin. Doprowadziło to Niemcy do ich dyskretnego sojuszu politycznego z Rosją. Ich strategiczne interesy geopolityczne są daleko zbieżne.
Niemcy jako hub energetyczny Europy
Ale niemiecka agresja ekonomiczna i dążenie do podporządkowania gospodarczego i politycznego państw UE poszła jeszcze dalej. I chyba o jeden krok za daleko. Wykorzystując podległe sobie struktury brukselskie UE, Niemcy rozpoczęły bowiem tworzenie warunków do panowania nad europejskimi źródłami energii. Tym samym do dyktowania podstawowych warunków ekonomicznych rozwojowi gospodarek krajów UE.
Temu służyło i służy strategiczne porozumienie Niemiec z Rosją w sprawie dostaw gazu ziemnego z ominięciem państw Europy Środkowo-Wschodniej. Realizacją tego strategicznego projektu jest idący po dnie Bałtyku gazociąg Nord Stream I i Nord Stream II. Gazowe porozumienie niemiecko-rosyjskie ma umożliwić stworzenie na obszarze Niemiec hubu gazowego, a w konsekwencji energetycznego, po wyeliminowaniu konkurencyjnych źródeł energii z węglem kamiennym w roli głównej.
Wykorzystując podporządkowane Niemcom struktury brukselskie UE rozpoczęto narzucanie polityki tzw. neutralności klimatycznej dla emisji dwutlenku węgla, a w istocie redukcji wytwarzania energii elektrycznej w oparciu o najtańszy na świecie surowiec energetyczny jaki jest węgiel kamienny.
Kolejnym krokiem było utworzenie tzw. Funduszu Odbudowy, którego rzeczywistym celem jest likwidacja wytwarzania taniej energii nade wszystko z węgla kamiennego. Fundusz powiązano bowiem z finansowaniem tzw. transformacji energetycznej, w postaci likwidacji wytwarzania taniej energii elektrycznej nade wszystko z węgla, na rzecz drogich odnawialnych źródeł energii, czyli głównie Słońca i wiatru. Oznacza to kilkakrotny wzrost cen energii elektrycznej w perspektywie zaledwie 10 lat.. Będzie to oznaczać pozbawienie takich krajów jak Polska całkowitej gospodarczej konkurencyjności, a nade wszystko ich przemysłów w stosunku do przemysłu niemieckiego. Ta konkurencyjność bowiem, przy niższej wydajności pracy, była i jest gwarantowana taniością energii elektrycznej produkowanej z węgla dla gospodarki i gospodarstw domowych. To po to wprowadzono unijne opłaty za uprawnienia do emisji CO2, aby tę konkurencyjność stopniowo likwidować.
Polska, dzięki akceptacji przez rząd M. Morawieckiego tego Funduszu, zadłuży się więc po to, aby ostatecznie zlikwidować swoją konkurencyjność gospodarczą, a długofalowo pozbawić się całkowicie bezpieczeństwa energetycznego w postaci likwidacji górnictwa węglowego, co zapowiedział rząd Mateusza Morawieckiego. Sam zaś premier M. Morawiecki podpisał w grudniu 2020 roku na unijnym szczycie zgodę na redukcję do 2030 roku emisji CO2 o 55% w stosunku do 1990 roku, zamiast pierwotnych 45%. To, że było to zrobione wręcz ukradkiem wobec polskiej opinii publicznej świadczy, że premier miał świadomość działania na szkodę Polski.
Wojenny wstrząs geopolityczny w Europie
Wojenny atak Rosji na Ukrainę, którego celem jest co najmniej całkowite podporządkowanie tego państwa rosyjskim celom neoimperialnym, a być może i jego likwidacja, był i jest nade wszystko uderzeniem politycznym w strategiczny sojusz energetyczno-gazowy i dyskretny sojusz polityczny Rosji z Niemcami. Sytuacja wojny te sojusze całkowicie odsłoniła. Jeśli chodzi o sojusz energetyczno-gazowy uruchomienie gazociągu Nord Stream II wydaje się w perspektywie kilku lat prawie niemożliwe.
Prowadzi to do znacznego osłabienia politycznej siły Niemiec w Europie. Przede wszystkim ta wojna zawiesza realizację niemieckiej kontroli na europejską energetyką. Silnie też podważy politykę transformacji energetycznej krajów UE. Równolegle osłabia pozycję polityczną Niemiec, jako dyskretnego sojusznika Rosji, z której to roli Niemcy nie mają zamiaru się ostatecznie wycofać.
Ta wojna ujawniła, iż państwa europejskie mogą liczyć tylko na swoją narodową siłę i ewentualne wsparcie polityczne i militarne USA i NATO. Struktury UE politycznie nie mają żadnej siły i niczego nie gwarantują. Nie ma unijnej solidarności, gdyż interesy geopolityczne Niemiec, choć i Francji, tę solidarność rozsadzają. Tym samym mocno podważa i delegitymizuje niemiecką federalizację UE, prowadzoną pod szyldem wspólnej europejskości.
Ta wojna wzmacnia pozycję USA w Europie, a szerzej również struktur NATO. Do lamusa odsyła niemiecko-francuskie pomysły budowy wspólnej armii UE.
Ta wojna wzmacnia znaczenie polityczne unijnych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, jako samodzielnych graczy politycznych w relacjach z Ukrainą, Niemcami i USA. Szczególnie dotyczy to Polski.
Ta wojna zmienia więc układ sił politycznych w Europie, ale tylko w tym sensie, że podważa istniejący polityczny status quo, z narastającą hegemonią gospodarczą i polityczną Niemiec i jej aspiracjami politycznego i gospodarczego podporządkowywania słabszych krajów UE. Jest to wszakże tylko strategiczne pęknięcie w układzie sił. Ale to pęknięcie otwiera nowe możliwości działania dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym szczególnie Polski, a ogranicza możliwości Niemiec i krajów centralnych UE.
Wszystko to trzeba widzieć w sytuacji możliwych głębokich wstrząsów europejskich i światowych w zakresie przede wszystkim kryzysu paliwowo-energetycznego i żywnościowego. Hipoteza Immanuela Wallersteina o końcu świata jaki znamy, która po ponad 20. latach jest coraz silniejsza, skłania do poszukiwania korzystniejszych alternatyw rozwojowych również dla Polski. Albo też będziemy spychani w jeszcze gorsze dla nas alternatywy zewnętrznej dominacji, peryferyzowania i pauperyzacji.
Problem w tym, że z tymi politycznymi grupami przywódczymi, od rządzących po opozycyjne, w naszym kraju nie mamy w tworzącej się na naszych oczach historii czego szukać. A wymienić je może tylko głęboki wstrząs polityczny, którego po prostu może nie być. Historyczne szanse na zmianę naszych możliwości rozwoju i wyjścia z neokolonialnej spirali gospodarczej i politycznej mogą bezpowrotnie przejść obok nas.
6 czerwca 2022
]]>Neoimperialność Rosji
Główna teza prof. J. Mearsheimera, przedstawianego w artykule, jako jednego z najwybitniejszych na świecie znawców geopolityki, brzmi, iż to Zachód z USA i Wielką Brytanią w roli głównej jest w istocie sprawcą obecnej wojny Rosji z Ukrainą. Zachód bowiem, nie zważając na narodowe interesy Rosji, otworzył przed Ukrainą drzwi do NATO, nie zamierzając jej wszakże przed Rosją bronić. „Zachód – twierdzi J. Mearsheimer – wkraczał na podwórko Rosji i zagrażał jej kluczowym interesom strategicznym. Ukraina, ogromny płaski obszar… pełni funkcję niezwykle ważnego strategicznego przedpola. Żaden rosyjski przywódca nie zgodziłby się na przystąpienie Ukrainy do sojuszu wojskowego z udziałem byłego wroga”.
Kluczowy błąd w logice prof. J. Mearsheimera to traktowanie współczesnej Rosji i jej polityki jako klasycznej dla geopolitycznego mocarstwa. Ten błąd wyrasta z jego fundamentalnej ignorancji na temat współczesnego państwa rosyjskiego: jego struktury społecznej, systemu władzy politycznej i elit politycznych oraz ich charakteru. To zresztą dyskwalifikuje go jako naukowca zajmującego się światową geopolityką.
Moralną zaś jego dyskwalifikacją jest odmowa małym i średnim państwom narodowym, takim jak Ukraina czy Polska, prawa do suwerennego istnienia. Suwerenne istnienie Ukrainy jest jego zdaniem zagrożeniem dla narodowych interesów Rosji, gdyż obszar Ukrainy to przedpole Rosji. Tak jak suwerenne istnienie Polski od 1945 roku było fikcyjnym zagrożeniem dla interesów narodów Związku Radzieckiego, gdyż nizinny obszar Polski był jego strategicznym przedpolem w wypadku wojny. Problem w tym, że tę wojnę planował Związek Radziecki.
Przy tej okazji rodzi się też pytanie o kompetencje merytoryczne i moralne polskich publicystów i ich redakcji, które promują medialnie ignorancję i amoralność pod szyldem naukowym.
Rosja nie jest typowym mocarstwem geopolitycznym, takim jak USA, Wielka Brytania, Indie czy nawet Chiny. Mocarstwowość Rosji, tak carskiej, jak i radzieckiej oraz współczesnej postsowieckiej, zawsze była imperialna i prąca do rozszerzania imperialnego panowania. „Z kim graniczy Związek Radziecki?” – pytano w dowcipie okresu Polski Ludowej – „Z kim chce” – brzmiała odpowiedź. „Dlaczego Putin zajął Krym?” – pytano w polskim dowcipie z 2014 roku – „Bo mógł”.
Rozpad imperium radzieckiego w latach 1989 -1991, którego Polska była zewnętrzną częścią, na krótko otworzył szanse na głębokie demokratyczne przemiany w Rosji. Zdruzgotał je militarnie prezydent Borys Jelcyn, który wysłał czołgi na protestujący przeciwko tamtejszej wersji neokolonialnej „terapii szokowej” rosyjski parlament. W krwawej rozprawie z rosyjską Radą Najwyższą, która wcześniej tegoż B. Jelcyna wybrała prezydentem Rosji, zginęło około 700 do 800 osób, przy pełnym aplauzie elit politycznych Zachodu. Potem zaś nastąpiła całkowita zmowa milczenia, trwająca po dziś dzień. Jedyny we współczesnej historii fakt ostrzeliwania przez czołgi budynku własnego parlamentu z protestującymi w nim deputowanymi, jest skutecznie wymazywany z publicznej pamięci.
Trwająca obecnie rosyjska agresja wojenna na Ukrainę, tak jak i zajęcie militarne w 2014 roku ukraińskiego Krymu, nie jest dowodem nieobliczalności prezydenta Władimira Putina czy rosyjskich elit władzy. Jest dowodem na przewidywalność tych elit. Jest dowodem na strukturalne uwarunkowania imperialności rosyjskiego państwa. Jest dowodem, iż państwo rosyjskie jest i może być w najbliższych nie tylko latach, ale i być może dekadach, stałym zagrożeniem bezpieczeństwa Polski i pozostałych krajów Europy Środkowo-Wschodniej i Kaukazu Południowego. Z pozycji imperialnego mocarstwa światowego Związku Radzieckiego, państwo rosyjskie zeszło co prawda do pozycji mocarstwa regionalnego, ale zachowało swój imperialny charakter.
Neoimperialna polityka Federacji Rosyjskiej
Rosja po 2000 roku rozpoczęła nowy okres polityki neoimperialnej. Celem tej polityki jest częściowa czy też segmentowa odbudowa dominacji politycznej, poprzez większe lub mniejsze zdominowanie polityczne byłych republik radzieckich i byłych państw podległych radzieckiemu imperium. Istotą tej neoimperialnej polityki Federacji Rosyjskiej, rozpoczętej prezydenturą Władimira Putina w 2000 roku, jest odbudowa mocarstwowej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej. „Nadrzędny cel Rosji – twierdził jeszcze w 2007 roku Krzysztof Jasiewicz – to odzyskanie supermocarstwowej pozycji w świecie, przy wykorzystaniu wszystkich możliwych elementów, w tym szantażu politycznego, energetycznego i militarnego oraz poprzez modernizację gospodarki i potencjału militarnego oraz nadanie im trwałego, dynamicznego tempa rozwoju”.
Zostało to poprzedzone w okresie pierwszej prezydentury W. Putina wewnętrzną konsolidacją Rosji i wzmocnieniem skuteczności władzy centralnej. Dzięki zaś wysokim cenom światowym ropy naftowej i znaczącemu wzrostowi dochodów z handlu zagranicznego oraz wzrostowi wpływów budżetowych, umożliwiło to uregulowanie zobowiązań finansowych zewnętrznych i wewnętrznych i silnie wzmocniło pozycję polityczną tak W. Putina i jego ekipy politycznej, jak i samej Rosji na arenie międzynarodowej.
Neoimperialna polityka zagraniczna jest niekoniunkturalna i wynika z charakteru układu sił wewnętrznych, zdominowanych przez rosyjską posttotalitarną biurokrację państwową. Biurokracja ta stała się w wyniku procesów rozpadu komunistycznej biurokracji totalitarnej po 1991 roku klasą społecznie panującą w Rosji. Jej elity polityczne wyrosły w istotnej części z radzieckich służb specjalnych. „Jeśli ktoś chce zrozumieć sytuację w Rosji – pisał Andrzej Nowak – nie może uciec od słowa „służby”. Steven White z Uniwersytetu w Glasgow prześledził biografie tysiąca najważniejszych osób w Rosji z lat 2004 -2006. Byli tam ministrowie, członkowie Dumy i najważniejsi urzędnicy. Otóż 70 proc. z nich było funkcjonariuszami służb specjalnych”.
Panowanie autorytarnej biurokracji państwowej
Elity rosyjskiej biurokracji państwowej, po wyeliminowaniu lub podporządkowaniu politycznym grupy rosyjskich oligarchów finansowych, w okresie prezydentury W. Putina stworzyły autorytarny system polityczny z fasadowymi procedurami demokratycznymi, od wyborów parlamentarnych i prezydenckich poczynając. Uzyskały też względnie trwałą możność pozademokratycznej sukcesji władzy w państwie. Jak twierdził jeden z rosyjskich analityków politycznych G. I. Musuchin, „jedną z typowych cech współczesnej Rosji jest samowystarczalność władzy państwowej jako instytucji. Wyraża się ona w procesie samoreprodukcji systemu władzy. Mechanizm doboru kadr, formułowanie większości kluczowych decyzji politycznych przez organy władzy mają, jak kiedyś nomenklaturowy charakter”.
Klasa społeczna biurokracji państwowej i jej elity polityczne tworzące rządzącą oligarchię polityczną, decyduje i prawdopodobnie będzie decydować w perspektywie wieloletniej o celach rosyjskiej polityki, w tym polityki zagranicznej i sposobie ich realizacji. Siła i znaczenie narodowe, regionalne i globalne klasy rosyjskiej biurokracji państwowej wynika z dysponowaniem przez nią zasobami i strumieniami gospodarczo-surowcowymi, finansowymi i militarno-politycznymi rosyjskiego państwa, nad którymi ma wyłączone spod jakiejkolwiek demokratycznej kontroli pozostałych klas i warstw społecznych panowanie. Równocześnie klasa ta i ściśle powiązana z nią rosyjska oligarchia finansowa, uzyskała i nadal utrzymuje możliwość nieformalnej i formalnej prywatyzacji części zasobów i strumieni gospodarczych państwa rosyjskiego, co jeszcze ściślej wiąże jej interesy z pozademokratyczną i oligarchiczną nimi dyspozycją.
Państwo jako obszar prywatnej akumulacji kapitału
Jest to sytuacja, gdy aparaty państwa są głównym obszarem prywatnej akumulacji kapitału. Sam majątek Putina szacowany bywa nawet na sto kilkadziesiąt miliardów dolarów. Prywatna i grupowa akumulacja kapitałów klasy rosyjskiej biurokracji w obszarze państwowych zasobów i strumieni gospodarczych jest kluczem do zrozumienia sytuacji wewnętrznej Rosji i jej polityki zagranicznej.
Nade wszystko ta akumulacja prowadzi do redukowania możliwości produktywnej działalności ekonomicznej poza tym obszarem. Tworzy i stale wzmacnia tendencje autorytarne, a także wzmacnia regionalne i lokale oligarchie oraz sprzyja rozwojowi mafijności gospodarczej. „Gdy machina państwa staje się podstawowym sposobem akumulacji kapitału – dowodził w przypadkach takich państw Immanuel Wallerstein – zanika sens normalnego przekazywania urzędów następcom. To prowadzi do fałszowania wyborów (o ile jakieś się w ogóle odbywają) i konfliktów w momencie zmiany władzy, co z kolei z konieczności zwiększa rolę polityczną wojska.”
Równocześnie klasa biurokracji państwowej i oligarchiczne elity władzy politycznej nie były i nie są w stanie modernizować rosyjskiej gospodarki, z jej surowcowym statusem i enklawowym charakterem przemysłowego przetwórstwa o wysokiej wartości dodanej, w szczególności przemysłu zbrojeniowego. Rosyjskie elity władzy nie mają przy tym strategii modernizacyjnej gospodarki rosyjskiej.
Jej kluczem jest eksport ropy naftowej i gazu, a dodatkowo węgla kamiennego, metali i zbóż. Około 35% dochodów budżetowych Rosji to wpływy ze sprzedaży ropy i gazu. O skali tej dominacji świadczy fakt, iż wpływy z eksportu ropy w pierwszych 9. miesiącach 2021 roku wyniosły około 130 mld dolarów, a gazu 38 mld. O stanie rosyjskiej ekonomii decydują nade wszystko światowe ceny ropy i gazu oraz możliwości eksportowe tych surowców energetycznych.
Imperialna mentalność rosyjskich elit władzy
W konsekwencji zaś interesy, aspiracje i motywy działania oligarchicznych elit politycznych tej biurokracji są ściśle związane z próbami tworzenia i rozbudowywania euroazjatyckiej oraz globalnej potęgi aparatów rosyjskiego państwa oraz jego zasobów i strumieni.
Równocześnie wpływ na współczesne motywy rosyjskiej polityki wydają się mieć historycznie ukształtowane schematy myślowe, które Jarosław Bratkiewicz podsumował następująco: „samopostrzeganie się jako wielkie mocarstwo, preferowanie bilateryzmu, nacisk kładziony bardziej na tradycjonalistyczne elementy potęgi narodowej, domaganie się równego statusu z najsilniejszymi uczestnikami danego systemu oraz protekcjonalizm lub wyniosłe lekceważenie w odniesieniu do <> państw”.
Można mówić o mentalności „autorytarno-imperialnej” wśród elit politycznych rosyjskiej biurokracji. Jego konsekwencją jest traktowanie międzynarodowego otoczenia wyłącznie z pozycji siły. A słabym, czyli małym i średnim, biada i trwoga.
Dowodzi tego całkowicie przemilczany przez światowe i polskie media ludobójczy przebieg tzw. drugiej wojny czeczeńskiej, w której śmierć poniosło około 200 tys. Czeczenów. Była to współczesna wojna kolonialna początku XXI wieku. „Koniec wiosny 2002 roku, trzydziesty trzeci miesiąc drugiej wojny czeczeńskiej – opisywała tę wojnę zamordowana w 2006 roku w Moskwie rosyjska dziennikarka Anna Politkowska – Nie widać szans na jej zakończenie. Zaczystki, czyli pacyfikacje, albo, jak kto woli, łapanki trwają bez przerwy i przypominają masowe autodafe. Tortury to norma. Egzekucje bez sądu – rutyna. Maruderstwo – codzienność. Porwania ludzi przez żołnierzy rosyjskich, a potem sprzedawanie ich jako niewolników albo trupy – aby rodzina mogła pogrzebać swoich martwych. Powszedni byt Czeczenii. Każdego dnia dokonuje się rytuał a la „rok 1937”, czyli znikanie bez śladu „ludzkiego materiału”. O poranku – zmasakrowane ciała leżą na przedmieściach, podrzucone tam nocą, gdy obowiązuje godzina policyjna”.
Imperialna mentalność rosyjskiego społeczeństwa
To te interesy, aspiracje i motywy oraz ta mentalność rosyjskiej biurokracji i jej elit politycznych, a nie interesy, aspiracje i motywy pozostałych klas, warstw i grup społecznych narodu rosyjskiego, stanowią o polityce Rosji jako państwa. Charakterystyczny jest również konsensus we współczesnej rosyjskiej myśli geopolitycznej, a faktycznie politycznej, co do roli i miejsca Rosji w systemie międzynarodowym. „(…) to, co jest wspólne wszystkim rosyjskim geopolitykom niezależnie od tego, do której ze szkół można ich przypisać – podsumowywał Jakub Potulski – to że wszyscy pragną znów widzieć Rosję jako wielkie mocarstwo. Różnice pomiędzy poszczególnymi nurtami w zasadzie dotyczą pytania o to, jak powinien wyglądać międzynarodowy status Rosji jako wielkiego mocarstwa i w jaki sposób powinien być realizowany w praktyce”.
Nie negując możliwości wystąpienia silnych ruchów społecznych i politycznych skierowanych przeciwko autorytarnemu i coraz bardziej totalitaryzowanemu systemowi politycznemu Rosji, nie sposób jednak nie uwzględniać w ocenie możliwości takich działań, zarówno siły represyjnej rosyjskiego państwa, jak i faktu istotnego znaczenia ideologii „wielkoruskiego” nacjonalizmu wśród szerokich odłamów rosyjskiego społeczeństwa. Większość Rosjan ma co najmniej skłonność do wielkoruskiego imperialnego nacjonalizmu.
Wyostrzając rysy specyfiki tego skrajnego nacjonalizmu o imperialnej treści, Krzysztof Jasiewicz ujął to następująco – „normalny sympatyczny Rosjanin, z nielicznymi wyjątkami, traci swoje ciepło w większej grupie i przekształca się w niebezpieczny dla otoczenia rosyjskiego element destrukcji. Staje się w postępie geometrycznym butny i chciwy, ma najgłębszą pogardę dla małego, słabego, nieporadnego, innego; staje się wyrazicielem idei odwiecznego prawa posiadania i zarządzania cudzymi ziemiami, zasobami, rzeczami, duszami, To on ustala swoje niezbywalne prawa do złóż gazu należących do plemion syberyjskich, jest prawowitym właścicielem skarbu Priama, odkopanego przez „rosyjskiego” kupca Heinricha Schliemanna, obchodzi 750-lecie niemieckiego Królewca, buduje rurę po dnie Bałtyku (traktując morze jak swoją własność) i umieszcza jej początek w fińskim przez sześć stuleci Wyborgu”.
Ukraina jako rosyjskie wyzwanie imperialne
Ukraina, jako suwerenne państwo narodowe, to dla neoimperialnych dążeń Rosji, zagrożenie podwójne, i to w skali historycznej. Zagrożeniem pierwszym jest jej wielki potencjał demograficzny i gospodarczy, a także kluczowe położenie geopolityczne pomiędzy Unią Europejską, a Rosją.
Ukraina to blisko 44 mln mieszkańców, 603 tys. km kwadratowych, wielkie bogactwa surowcowo-mineralne, olbrzymi potencjał rolniczy z kluczową rolą najżyźniejszych na świecie czarnoziemów oraz rozwiniętym na dobrym poziomie przemysłem ciężkim. Bez podporządkowania sobie politycznego i gospodarczego Ukrainy, Rosja nie odbuduje swojej globalnej pozycji mocarstwowej. Ukraina jest tu kluczem. To jeszcze w 1994 roku Zbigniew Brzeziński zauważył, iż odbudowa imperialnej pozycji mocarstwowej Rosji jest uzależniona od jej kontroli nad Ukrainą. „Ukraina – pisze Marek Menkiszak – pozostaje kluczowym dla Federacji Rosyjskiej państwem tzw. obszaru poradzieckiego (…), wobec którego celem Moskwy pozostaje ponowne uzyskanie strategicznej kontroli, rozumianej jako zdolność wpływania na politykę – zagraniczną, bezpieczeństwa, a także częściowo wewnętrzną – zgodnie z interesem Kremla”.
Rosji nie udało się po „pomarańczowej rewolucji” w Kijowie w 2004 roku ponownie podporządkować Ukrainy politycznie i gospodarczo. Po 2004 roku nastąpiła dyskretna restytucja suwerenności narodowego państwa ukraińskiego, a Ukraina zasadniczo przestała być częścią rosyjskiego świata neoimperialnej dominacji i podporządkowania. Sama zaś rosyjska aneksja Krymu i stworzenie marionetkowych państw Rosji w Donbasie, wzmocniły narodową tożsamość i narodową konsolidację ukraińskiego społeczeństwa oraz prozachodnią orientację. Również próby osłabienia Ukrainy i wywołanie niezadowolenia dla wymiany ukraińskich elit władzy, nie przyniosły rezultatów.
Stąd też ostatecznie desperacka decyzja prezydenta W. Putina i rosyjskich elit władzy o wojnie z Ukrainą i militarno-politycznym jej podporządkowaniu, łącznie z jej „denazyfikacją”, czyli militarną likwidacją niepodległościowej tożsamości narodowej ukraińskiego społeczeństwa. Sposób został już sprawdzony w Czeczenii. Międzynarodową bezkarność miała mu zasadniczo zagwarantować słabość prezydentury Joe Bidena w USA.
„Prezydent FR – pisze Marek Menkiszak – w opublikowanym w lipcu 2021 r. (a więc już po decyzji o uderzeniu militarnym na Ukrainę – WB) artykule na ten temat nie tylko po raz kolejny lansował tezę o historycznej jedności Rosji i Ukrainy oraz obu narodów, lecz faktycznie sugerował przejściowość państwowości ukraińskiej jako rzekomo sztucznego tworu powstałego z inicjatywy jej zachodnich sąsiadów. Groził też, że w przypadku kontynuowania przez Kijów obecnej polityki, uznawanej przez Kreml za wrogą, państwo ukraińskie może przestać istnieć”.
Ukraina jest wszakże dla neoimperialnej Rosji również niezwykle groźnym wyzwaniem historyczno-cywilizacyjnym. Gdyby Ukrainie w przyszłości udało się odnieść znaczące sukcesy w rozwoju demokracji oraz unowocześnieniu państwa, przy sukcesach gospodarczych, przy zachowaniu swej suwerenności i zbliżeniu polityczno-gospodarczym z Zachodem, to byłoby to pokazaniem alternatywy cywilizacyjnej dla systemu politycznego i gospodarczego Rosji. Byłoby to groźnym wyzwaniem dla władzy rosyjskiej klasy autorytarnej biurokracji i rosyjskiej oligarchii gospodarczej. Jak twierdzi M. Menkiszak, już obecnie Kreml postrzega to jako poważne zagrożenie „stabilności autorytarnego reżimu Putinowskiego”.
Koniec Europy jaką znamy?
Wojna błyskawiczna Rosji z Ukrainą okazała się porażką wojsk rosyjskich, które nie zdobyły Kijowa i prawobrzeżnej Ukrainy, i ugrzęzły na polach bitewnych Donbasu. Rosja próbuje odnieść choćby ograniczony sukces militarny w postaci poszerzenia terytoriów swych marionetkowych państw w ukraińskim Donbasie oraz połączenia ich lądowym korytarzem z anektowanym Krymem. Ale i ten cel może nie zostać osiągnięty. A zanosi się na długotrwałą wojnę pozycyjną.
Strategicznie Rosja tę wojnę przegrała. Przegrała, gdyż celem było podporządkowanie Ukrainy i włączenie jej w imperialną strefę rosyjskiej dominacji i panowania. I to się definitywnie nie udało.
Międzynarodowy szok wywołany rosyjskim atakiem wojennym jest wszakże olbrzymi i będzie długotrwały. Prezydent W. Putin, rosyjskie elity władzy i państwo rosyjskie okazały się w oczach europejskich elit władzy politycznej nieobliczalne i nieprzewidywalne. Doszło do niespotykanej dotychczas konsolidacji politycznej państw szeroko rozumianego świata Zachodu.
Ta wojna nade wszystko zburzy niemiecko-rosyjski ład w Europie. Niemcy mogą stać się drugim po Rosji wielkim jej przegranym. Nie ulega bowiem dla nikogo wątpliwości, że to z gigantycznego importu rosyjskiego gazu i ropy przez Niemcy, ale i kraje UE, wyrosła potęga militarna Rosji.
Niemcy miały być hubem gazowym dla całej UE i dyktować jej swoje warunki ekonomiczne poprzez dyktowanie warunków energetycznych. Stąd groteskowy projekt unijnego Zielonego Ładu energetycznego i docelowej neutralności klimatycznej.
Niemcy miały i mają też być politycznym hegemonem europejskim, a struktury UE ich politycznym narzędziem dla podporządkowywania europejskich państw narodowych. Dla zasadniczego ograniczania ich suwerenności państwowych i niepodległości narodowych. Stąd koncepcji federalizacji i wzmacniania struktur UE kosztem kompetencji państw narodowych. Czyli dyskretna i miękka odmowa małym i średnim państwom UE prawa do suwerennego istnienia.
Zburzenie czy tylko zasadnicze podważenie niemiecko-rosyjskiego ładu polityczno-energetycznego, nie oznacza wszakże zburzenia czy tylko podważenia dążeń do pełnej niemieckiej hegemonii politycznej i ekonomicznej w UE. Niemcy z niej nie zrezygnują. Ale ta wojna je międzynarodowo osłabia i otwiera możliwości tworzenia nowego porządku europejskiego. Przede wszystkim w zakresie międzynarodowej polityki energetycznej. Stawia pod znakiem zapytania gigantyczny projekt transformacji energetycznej UE, który jest dla Polski samobójczy. Otwiera możliwości przed polskim węglem kamiennym i polską energetyką węglową. A Polska ma 85% wszystkich zasobów węgla UE. Najtańszego na świecie źródła energii.
Ta nowa sytuacja daje też możliwości skutecznego podważania dążenia do niemieckiej federalizacji w UE. Osłabienie politycznej pozycji Niemiec w UE w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej stwarza możliwości wzmacniania pozycji państw narodowych. Polska ma możliwość rozpoczęcia budowy nowej unii ekonomicznej i politycznej Międzymorza, obejmującej państwa Europy Środkowo-Wschodniej z Ukrainą w istotnej roli.
Ale do tego potrzeba kompetentnych i patriotycznych elit politycznych w Polsce. A to wymaga wstrząsu politycznego i nowych wyborów parlamentarnych. A nade wszystko w nowej ordynacji wyborczej, bez list partyjnych i pełną swobodą kandydowania wszystkich do tego uprawnionych. Czyli likwidacji fasadowej demokracji w Polsce i zakończenia po ponad 30 latach negatywnej selekcji polskich polityków poprzez partyjne listy wyborcze.
3 maja 2022
]]>Jak wiemy, po 1989 roku Polska dostała w spadku po PRL jej mechanizm wyborczy. Pewna kosmetyka dokonana przez Ojców Założycieli III RP na potrzeby nowych czasów nie naruszyła „jądra” socjalistycznego mechanizmu. Jest nim podmiotowość partii XYZ et cons. a nie podmiotowość Suwerena, tak jak być powinno w państwie demokratycznym.
Zatem partie „parlamentarne” spokojnie korzystają z ww. dziedzictwa PRL niejako a priori, natomiast „ugrupowania pozaparlamentarne” (UPP) muszą czynić niezłe wysiłki, aby ten stan zmienić.
W związku z tym działania konsolidacyjne czynione przez Antypartię to dobry ruch. Niemniej to za mało. Bowiem cały czas – jak miecz Damoklesa – wisi nad UPP peerelowski wirus alienacji elit politycznych od obywatela wyborcy, widoczny zresztą nad całą sceną polityczną III RP.
Aby ww. wirusa częściowo zneutralizować, nie posiadając sił i środków, jakimi dysponują ugrupowania parlamentarne, konieczne jest działanie na poziomie samych UPP, bo to tylko mogą ww. ugrupowania zrobić. A to jest możliwe. Wystarczy skopiować mechanizm wewnątrz partyjny, jaki funkcjonuje w Zjednoczonym Królestwie. Sz. Autor zna go bardzo dobrze i ponadto sam uważa angielski system wyborczy za wzorcowy dla Polski, co zresztą znalazło swoje odbicie w Statucie Antypartii. Dlatego dobry kierunek wybrała Antypartia dzieląc swoją strukturę na 41 okręgów. Niemniej w przypadku „wiodącego” ugrupowania politycznego (WUP) – dla potrzeb samego procesu wyborczego w skali całego kraju – aż się prosi o jego roboczy podział na 460 „podokręgów” odpowiadający 460 mandatom, po 2 kandydatów do sejmu z każdego. Nie tylko teoretyczny podział, ale i praktyczna jego realizacja. Przecież te 2 osoby są w stanie samofinansować swoją kandydaturę w rodzimym „podokręgu” wyborczym. Jeśli poprzednie zdanie jest nie prawdziwe to cała robota śp. prof. Jerzego Przystawy, który był mentorem i propagatorem angielskiego rozwiązania wyborczego, idzie na marne.
Co więcej, podział na 460 podokręgów wyborczych to czytelny sygnał do wyborców o trafianiu UPP pod strzechy.
Moim zdaniem WUP winno mieć tylko jeden program:
„dobro wspólne wszystkich obywateli”, który pochodzi z zapisu art. 1 Konstytucji. Przeciętnemu wyborcy to wystarczy, a na dodatek skutecznie zablokuje rozgrywki między „kanapowe” alla polacca.
Przecież statutowe cele każdej partii, będącej sygnatariuszem WUP, muszą być zgodne z prawem tj. zgodne z Konstytucją. Ich przedstawiciele, którzy zasilą „jeden rejestr osób” – kandydatów to tylko część owych 920 dusz figurujących na listach wyborczych (min. 30% płci nadobnej) i to z niepewną szansą na sukces elekcyjny. Drugą, prawdopodobnie większą część zasilą sympatycy „antysystemowi”, np. samorządowcy (RP ma 314 powiatów i 66 miast na prawach powiatów).
Życzę powodzenia na tym niełatwym ugorze politycznym i to w warunkach patologicznego mechanizmu wyborczego.
]]>Miernoty polityczne w roli przywódców państwowych
Pierwsza to kompromitująca jakość elit politycznych, sprawujących władzę wykonawczą i ustawodawczą w większości neoliberalnych państw – od USA i Kanady, przez Niemcy i Francję, aż po Polskę. Elity władzy politycznej tych państw okazały się niezdolne do samodzielnych analiz i decyzji w obliczu niespotykanej wcześniej we współczesnej historii światowej skali zachorowań na wirusa covid-19 oraz nieznanego wcześniej przebiegu choroby i nieznanych sposobach jej zwalczania. Ta niezdolność do kreatywnego rozpoznawania i kreatywnych decyzji zaowocowała bezmyślnością naśladownictwa tego, co robi większość oraz podporządkowaniu strategii przeciwdziałania chorobie interesom wielkich światowych koncernów farmaceutycznych z Pfizerem w roli głównej. To one w istocie określały i określają sposoby postępowania rządów, czyniąc ze zwalczania choroby koronawirusa podstawowe zadanie publicznej służby zdrowia i paraliżując jej funkcjonowanie, aż po jej demolowanie, jak w przypadku Polski.
A najbardziej kryminalnym tego skutkiem było zablokowanie poszukiwania i stosowania sposobów leczenia tradycyjnymi środkami przeciwwirusowymi. Jak twierdzi polski lekarz dr Włodzimierz Bodnar , który wyleczył tradycyjnym lekiem przeciwwirusowym amantadyną ponad 8 tys. swoich pacjentów, 80% zmarłych na tę chorobę w Polsce można było uratować. Nie znamy wszakże ilości zmarłych, gdyż liczby podawane przez polski rząd są fałszerstwem, gdyż są to wszystkie osoby zmarłe, u których stwierdzono obecność wirusa. Z szacunków wirusologa Jerzego Milewskiego wynika, że w 2020 faktycznie z powodu koronawirusa dzięki zapaleniu płuc zmarło kilka tysięcy osób, a taką samą liczbę należy przyjąć dla roku 2021. Prawdopodobnie liczba zgonów nie przekroczyła 10 tys., czyli przy stosowaniu klasycznych terapii przeciwwirusowych, ta liczba powinna była prawdopodobnie nie przekroczyć 2 tys. zmarłych.
Tragedią natomiast było to, co wydarzyło się wskutek rządowej polityię w polskim systemie opieki zdrowotnej. Zdemolowano ten system w wyniku jego panikarskiego przestawienia na zwalczanie zachorowań na koronawirusa i zawieszeniu oraz cichej likwidacji opieki medycznej dla pozostałych chorób, z chorobami nowotworowymi i kardiologicznymi na czele. Stworzyło to zjawisko dodatkowej nadumieralności na wszelkie inne choroby poza koronawirusowym zapaleniem płuc. Jak się szacuje na podstawie porównań ze zgonami z 2018 i 2019 roku, z tego tytułu w latach 2020-2021 zmarło w Polsce 140 tys. ludzi. Jest to masowe zabójstwo, za które powinni w Polsce być pociągnięci do karnej odpowiedzialności rządzący politycy, na czele z premierem i ministrami zdrowia.
Totalitaryzm w neoliberalnej praktyce politycznej
Drugą prawdą, którą odsłoniła globalna epidemia koronawirusa były i są autorytarne, aż po totalitarne praktyki rządów krajów neoliberalnych demokracji w walce z tą epidemią. I to również od USA i Kanady poczynając, przez Francję i Niemcy, aż Polskę. Nadzwyczajna i nieznana wcześniej sytuacja światowej epidemii stała się uzasadnieniem jaskrawego łamania prawa i podstawowych praw obywateli. Wszystko to odbywało i odbywa się w sterowanej atmosferze paniki i strachu przed masowym zarażeniem, masową chorobą i masową śmiercią. Państwowe bezprawie w skrajnej formie to nakazy zamykania działalności gospodarczej, ograniczanie wolności przemieszczania się i wolności zgromadzeń, aż po nakładanie aresztu domowego kwarantanny bez wyroku sądowego. Było to i jest to jaskrawe łamanie praw wynikających z zapisów konstytucyjnych.
Szczytową formą totalitarnych praktyk państw neoliberalnej demokracji stał się przymus szczepień przeciwko koronawirusowi, od poszczególnych zawodów poczynając, a na całych populacjach dorosłej ludności kończąc. Jest to przymus zaszczepień eksperymentalnymi i niesprawdzonymi co do długotrwałych skutków w badaniach klinicznych preparatami przeciwkoronawirusowymi. Jest to przymus pomimo występowania tak niepożądanych objawów, jak śmierć zaszczepionych na zakrzepicę. Rządy nazwały te preparaty celowo kłamliwie szczepionkami, choć nie chronią one ani przed zakażeniem, ani przed nosicielstwem, ani przed chorobą, ani przed śmiercią. I to już nawet po trzykrotnym wszczepieniu. Chronią co najwyżej przed gwałtownym przebiegiem choroby, jak twierdzą rządowi eksperci. Choć jakie to ma znaczenie w obliczu groźby śmierci po zaszczepieniu.
Totalitaryzm tego przymusu zaszczepień wynika z traktowania obywateli przez państwo jako całkowicie ubezwłasnowolnione przedmioty społeczne, wobec których samo państwo występuje w roli właściciela ich zdrowia i życia. Obywatele w sprawach swojego życia i śmierci nie mają tu nic do powiedzenia. Są ludzką masą wykonującą decyzje państwa. To bowiem państwo decyduje wyłącznie o ich biologicznym losie, prowadząc w istocie biomedyczny eksperyment na masową skalę społeczną. To jest klasyczna praktyka totalitarna, jakiej doświadczali w życiu codziennym obywatele III Rzeszy Niemieckiej i obywatele Związku Radzieckiego. O ich człowieczym i obywatelskim losie decydowało bowiem wyłącznie totalitarne państwo. Byli masą ludzką dla realizacji celów państwa.
Przyczyny totalitarnych praktyk politycznych
Powstaje więc zasadnicze pytanie, dlaczego w państwach neoliberalnej demokracji parlamentarnej, o demokratycznych konstytucjach i demokratycznych gwarancjach praw ludzkich i obywatelskich, pojawiły się na masową skalę totalitarne praktyki polityczne? Skąd u polityków i w partiach politycznych, dla których hasła i idee demokracji, praworządności i praw obywatelskich, były niemal religią, zjawiły się nagle i niespodziewanie totalitarne praktyki polityczne? Skąd się wzięło totalitarne oblicze neoliberalnej demokracji – w USA i w Kanadzie, we Francji i w Niemczech, i również w Polsce? A co ważniejsze, jak temu można w praktyce politycznej przeciwdziałać i zapobiegać?
Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle trudna i trzeba tu zbiorowego wysiłku intelektualnego, aby dać istotną odpowiedź. A trzeba ją znaleźć, jeśli nie chcemy stać się na dłuższą metę ofiarami nowego totalitaryzmu, tym razem neoliberalnego. I trzeba jej zacząć szukać.
W swej książce „Pomiędzy centrum a peryferiami na progu XXI wieku” z 2013 roku sformułowałem po raz pierwszy prawidłowość socjopolityczną, którą nazwałem prawem Forsytha. Nazwałem ją tak, gdyż Frederick Forsyth jako pierwszy zauważył związek pomiędzy brakiem bezpośredniej zależności polityków od wyborców, a korupcją polityków, co było punktem wyjścia moich analiz. Dodam, iż ten brak bezpośredniej zależności w Polsce był i jest zasadniczo wynikiem partyjnej ordynacji proporcjonalnej, w której posłowie są bezpośrednio zależni od kierownictw swych partii politycznych, a nie od swoich wyborców.
Prawo Forsytha mówi, iż brak w demokracji parlamentarnej bezpośredniej zależności posłów od wyborców, a w konsekwencji słabość tej zależności, aż po jej brak, samych polityków i instytucji sprawujących władzę w państwie, od wyborców, obywateli i całego społeczeństwa, tworzy sytuację, która sprzyja powstawaniu poczucia wyższości społecznej i politycznej u poszczególnych osób i grup sprawujących władzę. Utrzymywanie tego poczucia wyższości skutkuje tworzeniem postaw arogancji i poczucia bezkarności wobec otoczenia społecznego, co jest potwierdzane brakiem odpowiedzialności za swe działania. Stałe poczucie bezkarności i arogancji sprzyja korupcji i w konsekwencji prowadzi do braku praworządności, niekompetencji i nieskuteczności działań grup władzy politycznej.
Prawo Forsytha jest efektem socjologicznej internalizacji, osobowościowego uwewnętrznienia sytuacji obiektywnego sprawowania władzy politycznej, w warunkach braku kontroli i wpływu na jej posiadanie ze strony wyborców w szczególności, a obywateli i społeczeństwa w ogóle. Sprawowanie władzy to możliwość zmuszania ludzi do zachowań zgodnie z wolą władzy, a niezależnie od woli zmuszanych. Poczucie wyższości społecznej i politycznej u polityków jest tu intersubiektywnym uwewnętrznieniem tej właśnie obiektywnej sytuacji wyższości oraz nadrzędności sprawujących władzę, wobec niższości i podległości nieposiadających ani władzy, ani możliwości jej kontroli. Jest to wszakże tylko stała tendencja, której siła zależy od kontekstu tak kulturowego, jak i osobowościowego polityków. Inaczej to zadziała u Józefa Piłsudskiego, a inaczej u Donalda Tuska.
Moje prawo Forsytha wystarczało do wyjaśniania standardowych sytuacji w zoligarchizowanych demokracjach neoliberalnych, z Polską w roli czołowej. To prawo nie pozwala na zrozumienie totalitarnych praktyk państw neoliberalnych demokracji okresu światowej epidemii koronawirusa. Rzuca jednak pewne światło na naturę sprawowania władzy i jej konsekwencje.
Zagadka Stanfordzkiego eksperymentu więziennego
Trzeba zauważyć nade wszystko, iż sytuacja globalnej epidemii była i jest sytuacją, która nigdy się jeszcze we współczesnym świecie nie wydarzyła. Politycy i grupy władzy politycznej musieli się z nią zmierzyć przy braku wzorów i standardów jej rozwiązywania. Ta całkowita nadzwyczajność i całkowita nieznaność sytuacji globalnej epidemii, stworzyła możliwość niestosowania się do już istniejących mniej lub bardziej demokratycznych wzorców, standardów i reguł rządzenia. Stworzyła nieokreśloność w rozwiązywaniu nadzwyczajnej i nieznanej sytuacji epidemii koronawirusa.
Dlaczego jednak politycy skłonni byli i są tworzyć rozwiązania autorytarne i totalitarne w stosunku do własnych obywateli?
Myślę, że naukowa odpowiedź może leżeć w nigdy nie wyjaśnionej zagadce Stanfordzkiego eksperymentu więziennego – Stanford Prison Experiment z 1971 roku. Główny autor tego socjologicznego eksperymentu, Philip Zimbardo, przyznał wprost w jednym z wywiadów prasowych po prawie 40 latach od jego przeprowadzenia, iż jego autorzy nie rozumieją, po dziś dzień, co tam się stało.
Eksperyment przeprowadzony w 1971 roku na Uniwersytecie Standford w USA polegał na umieszczeniu normalnych i przeciętnych studentów w symulowanym więzieniu i obserwowaniu za lustrem weneckim ich zachowania. Wyselekcjonowaną grupę 24 studentów, najbardziej stabilnych emocjonalnie, podzielono na grupę „strażników” więziennych i grupę „więźniów”, w przystosowanych do roli więzienia piwnicach uniwersyteckich. Eksperyment miał trwać 2 tygodnie, a zadaniem „strażników” było zachowanie porządku niezbędnego do prawidłowego funkcjonowania eksperymentalnego więzienia.
To, co moim zdaniem było bardzo ważne, a może nawet kluczowe dla przebiegu tego eksperymentu, to fakt, iż „strażników” celowo nie przeszkolono, a więc nie udzielono im żadnych wskazówek do ich zasad postępowania i pozostawiono im pełną swobodę w zakresie ich roli, z wyjątkiem zakazu stosowania kar cielesnych w stosunku do „więźniów”. Sami więc mogli swobodnie dobierać sposoby utrzymania prawidłowego funkcjonowania więzienia.
Już po 6 dniach eksperyment został przerwany, ze względu na narastającą brutalność „strażników”, poniżanie i upokarzanie, aż po znęcanie się nad „więźniami”. „Ostatecznie – twierdzi P. Zimbardo – zakończyłem studium z dwóch powodów. Po pierwsze, dzięki zapisom z kamer widzieliśmy, że strażnicy stają się bardzo brutalni w nocy, kiedy eksperymentu nie obserwowali badacze. Nuda doprowadziła do wyjątkowo poniżających praktyk, również o charakterze pornograficznym. Po drugie, … młoda pani doktor ze Stanfordu, przeprowadziła z więźniami i strażnikami serię wywiadów i zdecydowanie przeciwstawiła się wyprowadzaniu więźniów do toalety skutych kajdankami z torbami na głowach i rękami na ramionach współwięźniów. … Sprzeciwiła się kontynuowaniu badań”.
Dodam, iż choć ta grupa „strażników”, która była brutalna aż po sadyzm i stosowała praktyki poniżania i upokarzania „więźniów”, stanowiła tylko 1/3 całości, to ona narzuciła totalitarne wzory i standardy funkcjonowania „więzienia”. Jak twierdził P. Zimbardo – „Strażnicy zdobyli całkowitą kontrolę nad więzieniem i narzucili ślepe posłuszeństwo uwięzionym”. „Więźniowie” zostali całkowicie ubezwłasnowolnieni, aż po odczłowieczenie. „Pod koniec eksperymentu – twierdził P. Zimbardo – więźniowie byli całkowicie zdezintegrowani, zarówno jako grupa, jak i jako jednostki. Nie było żadnej wspólnoty w grupie, a jedynie kilka odizolowanych jednostek starających się przetrwać…”.
Nierozwiązana po dziś dzień zagadka eksperymentu stanfordzkiego to przyczyny, dla których eksperymentalnie odgrywane role społeczne przekształciły radykalnie tożsamości przeciętnych ludzi, czyniąc posiadających eksperymentalnie władzę brutalnymi i okrutnymi, a tych nieposiadających odczłowieczonymi i bezwolnymi. „Po obserwacji naszego eksperymentu tylko przez sześć dni – pisał P. Zimbardo – dowiedzieliśmy się jak więzienie odczłowiecza ludzi, zmieniając ich w przedmioty i budując w nich poczucie beznadziei. A jeśli idzie o strażników, zdaliśmy sobie sprawę jak zwykli ludzie bez oporów zmienili się z dobrego Doktora Jekyll’a w okrutnego Mistera Hyde’a.”
Osobowościowa internalizacja totalizacji władzy nad ludźmi
Sądzę, iż najgłębszy sens tej zagadki nie tkwi w roli więzienia, z podziałem na więźniów i strażników. Nie tkwi nawet w instytucjach totalnych, jak szpitale czy zakłady psychiatryczne, z podziałem na personel i pacjentów. Tkwi w relacji społecznej władzy. Ta eksperymentalna sytuacja jest bowiem posiadaniem władzy całkowitej, wręcz totalnej, przez poszczególne jednostki i ich grupę władzy, która ma pełną swobodę w określaniu sposobów postępowania z ludźmi i grupą całkowicie ubezwłasnowolnioną i podległą. Ten eksperyment pokazał, że pozostawienie pełnej swobody w praktyce sprawowania władzy w stosunku do ludzi i grupy całkowicie pozbawionej możliwości wpływu na tę praktykę, tworzyło totalitarne stosunki między posiadającymi władzę, a podległymi władzy.
Ograniczenie wolności poszczególnych ludzi i całej grupy w postaci eksperymentalnego więzienia, nie było jak sądzę przyczyną totalitaryzacji stosunków i interakcji, a tylko przyczyną ich zbrutalizowania i okrucieństwa, aż po sadyzm. Przyczyną była pełna swoboda w określaniu sposobu zapewniania funkcjonowania więzienia, w warunkach totalnej władzy nad pozbawionymi jakichkolwiek możliwości wpływu na nią jednostkami.
To socjologiczna sytuacja totalnej władzy w relacji do pozbawionych całkowicie wpływu na nią jednostek i grupy, zadecydowała moim zdaniem o głębokich przemianach osobowościowych wśród osób sprawujących tę władzę. To ta sytuacja całkowitej nadrzędności własnej woli oraz całkowitego podporządkowania i podległości innych, została osobowościowo zinternalizowana, wywołując u części z nich brutalność, okrucieństwo i sadyzm w stosunku do podległych ich władzy. Brutalność, okrucieństwo i sadyzm akceptowane, a przynajmniej tolerowane przez pozostałych uczestników takiego sprawowania władzy.
Globalna epidemia jako przesłanka totalizacji władzy
Globalna epidemia koronawirusa stworzyła analogiczną sytuację, ponieważ istniejące grupy władzy politycznej w państwach neoliberalnych demokracji uzyskały znaczącą swobodę w tworzeniu nowych sposobów przeciwdziałania epidemii. I fakt sprawowania władzy przy braku kontroli i słabym wpływie na te sposoby wyborców, obywateli i społeczeństwa, uruchomił autorytarne i totalitarne praktyki polityczne u znaczącej części polityków i grup władzy politycznej w państwach neoliberalnej demokracji parlamentarnej. Ich najgłębszą przyczyną społeczną jest moim zdaniem również osobowościowa internalizacja przez sprawujących władzę państwową sytuacji znacząco totalnej władzy w określaniu sposobów przeciwdziałania epidemii. I ta właśnie internalizacja wywołuje u znacznej ich części autokratyczne i totalitarne działania w stosunku do własnych obywateli.
I co ciekawe ten autokratyzm i totalitaryzm jest tym wyraźniejszy i ostrzejszy z im bardziej lewicowo-liberalnymi politykami mamy do czynienia. W Polsce najbardziej zagorzałymi zwolennikami przymusu szczepień jest postkomunistyczna lewica i neoliberałowie z PO, „ludowcy” z PSL, a potem większość PiS. Zdecydowani przeciwnicy tego totalitaryzmu to prawicowi narodowcy z Konfederacji i mniejszościowa frakcja PiS. Prawdopodobnie ta zależność nie jest przypadkowa, acz szkoda czasu i papieru, aby ją analizować.
Te autorytarne i totalitarne praktyki polityczne to sygnał alarmowy, że aktualne zasady, procedury i reguły neoliberalnej demokracji nie tworzą silnej kontroli politycznej nad grupami władzy w państwie. Jest to sygnał, iż obecna neoliberalna demokracja grozi przekształceniem się w neoliberalny totalitaryzm, również w każdej innej sytuacji nowych globalnych zjawisk i procesów. I jest to powód, dla którego należy zacząć analizować i zmieniać te zasady, procedury i reguły, aby uniemożliwić i dzisiaj, i w przyszłości pojawienie się totalitarnych praktyk politycznych.
1 lutego 2022
]]>Zrozumienie, a potem pojęcie faktu, iż żyję w ustroju fasadowej demokracji, zajęło mi blisko trzy lata. Pierwsze wolne wybory parlamentarne w 1991 roku, przyjąłem jako nastanie rzeczywistej demokracji. W 1993 roku zostałem posłem na Sejm II Kadencji z ramienia Konfederacji Polski Niepodległej. Jako socjolog i ekonomista, będący pracownikiem naukowym, miałem rzadką okazję do zastosowania najważniejszej socjologicznej metody badawczej, czyli „obserwacji uczestniczącej”, dla analizy życia politycznego polskiego parlamentu. To co zrozumiałem już w pierwszych miesiącach bycia posłem, to był fakt, iż polski poseł nie reprezentuje polskich wyborców. Obserwowałem bowiem z początkowym wręcz rosnącym zdumieniem, iż posłowie głosują w jaskrawej sprzeczności z widocznymi gołym okiem interesami swoich wyborców. Ich obiektywne interesy mieli sobie za nic. Potem odkryłem, że w istocie liczą się tylko ze zdaniem liderów swoich partyjnych klubów parlamentarnych. Tak więc mój wstępny wniosek, zwany w nauce hipotezą, był dla mnie samego zdumiewający – posłowie w Sejmie nie reprezentują swoich wyborców, lecz reprezentują swoje partie polityczne, a ściślej mówiąc kierownictwa tych partii. I im dłużej byłem w Sejmie posłem, tym silniejsza była moja hipoteza.
W 1994 roku poznałem śp. Profesora Jerzego Przystawę. Był on przywódcą założonego przez siebie w 1993 roku Obywatelskiego Ruchu na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. To dzięki niemu pojąłem ostatecznie w 1994 roku, dlaczego posłowie nie reprezentują swoich wyborców. I nigdy ich reprezentować w ordynacji proporcjonalnej nie będą, gdyż nie są od nich bezpośrednio zależni. Szybko otrząsnąłem się z liberalnej ideologii, pojmując, iż dzięki tej ordynacji jestem pozbawiony swoich podstawowych praw obywatelskich. Nie mam biernego prawa wyborczego, gdyż nie mogę kandydować do Sejmu jako obywatel. Czynne zaś prawo wyborcze jest fasadową fikcją, gdyż mogę głosować tylko na już wybranych na partyjnych listach wyborczych kandydatów.
A potem zacząłem kojarzyć sytuację tej partyjnej oligarchii wyborczej z wyprzedażą majątku narodowego kolejnych rządów, aż po rozbiór gospodarczy polskiego przemysłu i bankowości. Zacząłem kojarzyć brak bezpośredniej zależności posłów od wyborców z ich bezkarnością i korupcją polityczną partyjnych elit władzy. Pojąłem ścisły związek tego oligarchicznego ustroju z kompradorską polityką gospodarczą wszystkich bez wyjątku rządów. Aż po dziejący się obecnie na moich oczach zamach na bezpieczeństwo energetyczne Polski rządu Morawieckiego, co nosi znamiona zdrady narodowej, przy którym to zamachu blaknie przestępczy charakter tzw. planu Balcerowicza.
Jestem związany z Ruchem JOW po dziś dzień. Jego celem jest zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i wprowadzenia wzorowanych na brytyjskim systemie wyborczym jednomandatowych okręgów wyborczych, zamiast obecnej tzw. ordynacji proporcjonalnej. Jego celem jest w istocie likwidacja obecnej fasadowej demokracji, jaką jest polski ustrój partyjnej oligarchii wyborczej. Jego celem jest w istocie wprowadzenie republikańskiej demokracji przedstawicielskiej. To ordynacja wyborcza do Sejmu bowiem o tym decyduje.
Książka, którą Państwu przedstawiam jest podsumowaniem nie tylko mojego dorobku intelektualnego, tak publicystycznego, jak i naukowego w tym zakresie, ale również w pewnym sensie dorobku całego Ruchu JOW. Moje poglądy, wnioski i analizy powstawały bowiem w bezpośrednich i pośrednich interakcjach intelektualnych i ideowych z uczestnikami Ruchu, w tym szczególnie z Profesorem J. Przystawą. I on, i oni są również dyskretnymi współautorami moich tekstów.
To co było niezmienne przez te blisko już 30 lat, to bezwzględna zmowa milczenia i bezwzględna cenzura publiczna, medialna i naukowa na temat skutków tej ordynacji wyborczej i możliwości jej zmiany. Tu się nic nie zmieniło od 1993 roku. Zmowa milczenia i cenzura obowiązuje w akademickiej nauce politologii, socjologii i prawie konstytucyjnym. Nauki te po prostu legitymizują aktualną partyjną oligarchię wyborczą jako demokrację. Te nauki wypełniają funkcję klasycznej ideologii i nie mają nic wspólnego z uprawianiem nauki. Zmowa milczenia i cenzura obowiązuje we wszelkich mediach elektronicznych i prasowych niezależnie od ich opcji politycznych. Znakomici i uznani publicyści, nie mówiąc o redaktorach naczelnych prasy, radia, telewizji i czołowych portali internetowych, udają iż nie istnieje problem pozorowania demokracji politycznej w Polsce. A o polskich politykach mówić już nie warto, gdyż po 30. latach negatywnej selekcji reprezentują wręcz kompromitujący poziom.
To milczenie jest wszakże głęboko przemyślane i uzasadnione. Jest uzasadnione strachem. Strachem przed wyrzuceniem obecnego establishmentu politycznego, a szerzej publicznego na śmietnik polskiej historii. Milczący mają bowiem pełną świadomość tego, że po zmianie ordynacji wyborczej właśnie tam byłoby ich miejsce.
Nie jest to wszakże tylko milczenie. To jest równolegle celowe dezawuowanie, przeciwdziałanie i dezorganizowanie wszelkiej działalności na rzecz takiej zmiany. To jest wręcz bezwzględna walka polityczna, która toczy się w ukryciu przed opinią publiczną. Toczy się w całkowitej ciszy publicznej. Ciszy nieustannie produkowanej przez struktury państwa. W 2017 roku przekazano mi wiarygodnie informację, że moje nazwisko zostało w 2002 roku wpisane przez służby specjalne, czyli jak rozumiem Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, na listę osób stanowiących zagrożenie dla polskiego państwa. Założono mi podsłuch w mieszkaniu i samochodzie oraz monitorowano moje zachowania. W tym okresie nie prowadziłem żadnej działalności politycznej, a moją jedyną aktywnością publiczną było pełnienie funkcji jednego z czterech krajowych koordynatorów Ruchu JOW. I dopiero po jakimś czasie skojarzyłem to z faktem sześciokrotnego zwolnienia mnie z pracy, każdorazowo w nagłych i zaskakujących dla mnie okolicznościach, na państwowych i prywatnych uczelniach wyższych w latach 2002–2015. Tak się w praktyce tajnej policji politycznej ABW załatwia głębokie milczenie o JOW. I tak państwo III RP tajnie i nielegalnie zwalcza legalny ruch obywatelski na rzecz demokracji.
Tak funkcjonuje fasadowa demokracja w codziennej praktyce politycznej III Rzeczpospolitej.
Życzę Państwu poważnej lektury.
Z szacunkiem,
Wojciech Błasiak
]]>A.
1. Twórcy politycznych partii, szczególnie tych nowopowstałych, starają się pozytywnie kształtować ich wizerunek m.in. nadając swym organizacjom nazwy „ciepłe” w odbiorze, ewentualnie „neutralne”, przy uwzględnieniu oczywiście podmiotowości tego kręgu odbiorców, do których idee partii są kierowane. Nazwa własna każdej organizacji to jej pierwsza medialna wizytówka.
2. Są jednak partie o nazwach „dziwnych”. Taką była PPPP, która wzorowała się w swoim charakterze na Pomarańczowej Alternatywie i innych ruchach quasi-politycznych z początku lat 90. Niecodzienna nazwa i rozczarowanie transformacją ustrojową w Polsce sprawiły, że w wyborach parlamentarnych w 1991 roku PPPP uzyskała względnie wysokie poparcie.
3. Powstanie partii PPPP było traktowane przez jej twórców jako żart, który trwał 3 lata. Cel działalności partii Antypartia, biorąc pod uwagę zapisy jej Statutu, żartem już nie jest.
4. Z pewnością twór językowy „antypartia” wyraża bezpośrednio pewne przeżycie osób wypowiadających się, że są „anty”, czyli „przeciwni” takiej nazwie jak „partia”.
5. Niemniej sytuacja staje się absurdalna, gdy grupa osób tworzy partię polityczną, a na swoim sztandarze pisze motto „antypartia”. Dla przeciętnego obywatela zdanie o treści „P jest antyP” nie jest prawdziwym. Fakt użycia nazwy „Antypartia”, w formie nazwy własnej, przydaje przytoczonemu zdaniu „prawdziwości” – podobnie jak „Mądry jest antymądry”, gdzie Mądry to nazwisko – to jednak ten polityczny ruch jest niepoważny.
6. W związku z powyższym nasuwa się pytanie oto takie: dlaczego odważni ludzie – Ojcowie Założyciele partii Antypartia – nadali jej taką „dziwną” nazwę?
7. Nazwa „antypartia” jest nie tylko absurdalna ale – moim skromnym zdaniem – w swoim ludzkim odbiorze jest nazwą anty-budującą. No bo jak nazwać jej koryfeuszy, którzy zamiast powalczyć na tej specyficznej i zgoła niedostępnej politycznej scenie to naburmuszają się na otoczenie rozgłaszając wokół, że są „anty*”, jak obecni politycy z opozycji lub pozycji.
B.
Od prawie 20 lat jestem anglofilem zafascynowanym szczególnie ich systemem wyborczym, jakim jest JOW, przez co smuci mnie ogromnie konstatacja wyłożona powyżej.
Albowiem partia Antypartia ma wśród swoich celów statutowych zapis o treści: „Zmiana obowiązującej obecnie proporcjonalnej ordynacji wyborczej w wyborach do Sejmu na ordynację większościową z jednomandatowymi okręgami wyborczymi:.
Bezdyskusyjna jest waga powyższego celu, postulatu. Dlatego nie powinno się rzucać margaritas ante porcos mając w ręku gimbusowską wizytówkę.
C.
Z racji mojego odchylenia anglofilskiego – przyuważę rzeczy następujące:
1. Rządząca w UK partia Torysów ma w swoim 74 stronicowym Statucie tylko jedno zdanie (18 słów) mówiące o celu partii. Wniosek z powyższego płynie jeden: Torysi są politycznie bardziej otwarci na dużo szersze grono obywateli niż jest to w Polsce. Sam zamiar zmiany obowiązującej ordynacji wyborczej wymusza posiadanie szerokiego poparcia obywatelskiego. A z tym jest krucho w naszym nieszczęśliwym kraju. Polacy mają w sempiternie sprawy publiczne, co pokazuje choćby frekwencja w Referendum z 6.9.2015 roku.
2. Jest rzeczą oczywistą, że struktury partii Torysów są kompatybilne z istniejącymi w UK okręgami wyborczymi.
Nic by się jednak nie stało, gdyby „pierwsza” polska partia polityczna z postulatem JOW – co prawda o nieszczęśliwej nazwie Antypartia – skopiowała angielski mechanizm wewnątrzpartyjny poprzez dostosowanie swojej struktury organizacyjnej do postulowanych przez siebie, na razie „wirtualnych”, jednomandatowych okręgów wyborczych. Taki podział kraju na 460 okręgów opracowała Fundacja Madisona. Byłaby to wielka wartość dodana w realizacji postulatu JOW chociaż rozpoczęta tylko na obszarze swoich partyjnych struktur w terenie. Nadto wyraźnie odróżniająca się od praktyki polskich partii, gdzie mamy gminy/dzielnice/powiaty.
Gdyby to jeszcze wzmocnić własną nazwą podstawowej komórki organizacyjnej, nazwą bliźniaczą do jej angielskiej odpowiedniczki, jaką jest „association”, czyli asocjacja (wg SJP PWN: asocjacja to m.in. ugrupowanie, zbiorowisko, zespół). Byłoby to naprawdę autentyczne rozgraniczenie się – na poziomie nazewnictwa – od swoich partyjnych konkurentów i z pewnością pozytywne głoszenie „dobrej zmiany” na drodze do zmiany ordynacji, bez agresywnego i destrukcyjnego przedrostka „anty”. Po prostu zrestrukturyzować polską wersję organizacji partyjnej na 460 asocjacji.
To rozróżnienie to prawdziwa wartość edukacyjna dla społeczeństwa na polu przyswajania wartości jakie niesie ze sobą hasło JOW.
Źródło: https://dobrowspolne.neon24.pl/post/163364,votum-separatum-do-nazwy-antypartia
]]>A.
Przypomnę, że operacja BREXIT składała się z 2 etapów:
1. Referendum 23.06.2016 roku z pytaniem o treści „Czy Wielka Brytania powinna pozostać członkiem Unii Europejskiej, czy opuścić Unię Europejską?”. Większość głosujących (51,89%) opowiedziała się za opuszczeniem UE. Frekwencja wyniosła 72,2%. Mamy zatem stosunek głosów to 52:48, czyli różnica niewielka, na rzecz opuszczenia UE.
Przedtem ponad rok trwała ogólnokrajowa dyskusja dotycząca referendum. Przypomnę: Wielka Brytania jest krajem, gdzie obywatele mają bierne prawo wyborcze do Izby Gmin w przeciwieństwie do III RP – łopatologicznie pisze o tym bloger Tomasz J Kaźmierski.
Znajomy z Anglii pisał mi, że na podstawie ulotek reklamowych, jakie otrzymywał do domu w związku z akcją Brexit sądzi, że zwolennicy pozostania w UE mieli 5 razy większe fundusze.
Bloger „Wojciech”, podający się za członka Torysów w UK, na nieistniejącej dziś stronie prawica.net pisał, iż zwolennicy obu opcji – LEAVE i REMAIN – są rozlokowani w obydwu głównych partiach, które zajmują ok. 90% miejsc w Izbie Gmin.
2. Stosowna uchwała Izby Gmin w sprawie Brexitu.
B.
Analogicznie operacja POLEXIT wyglądałaby następująco:
Ad 1. Co do referendum w Polsce to możemy posiłkować się tylko sondażami. Angielska wiki pisze:
„W sondażu ze stycznia 2020 r. podano, że 89 proc. Polaków stwierdziło, że Polska powinna pozostać w UE, a 6 proc. stwierdziło, że powinna opuścić Unię. Podczas gdy sondaż z listopada 2020 r. wykazał, że 87% Polaków stwierdziło, że Polska powinna pozostać członkiem UE, podczas gdy 8% stwierdziło, że Polska powinna opuścić UE, a kolejne 5 procent nie było w stanie się zdecydować”.
Gdyby założyć liniowy spadek sympatii Polaków do UE na 2% w skali roku, to do osiągnięcia pułapu 50% poparcia pozostania w UE potrzeba by około 20 lat.
Ad 2. Uchwała Sejmu w sprawie Polexitu.
Nawet gdyby za Polexitem głosowało 90% wyborców, to jakikolwiek scenariusz, co do uchwały polskiego Parlamentu (plus Prezydent) w sprawie Polexitu, jest nie do przewidzenia.
Przyczyna jest znana. Jest nim systemowy mankament mechanizmu wyborczego, wyrażający się brakiem odpowiedzialności pojedynczego posła przed swoim elektoratem, o którym pisze Bloger w cytowanej powyżej notce.
C.
Jesteśmy cały czas w okowach peerelowskiego systemu wybierania politycznych elit, który cementuje wśród elektoratu myślenie homo sovieticus’owe a nie obywatelskie. Inaczej niż to mają na Wyspach Zjednoczonego Królestwa.
Źródło: https://www.salon24.pl/u/wbs/1164958,polexit-czyli-bajdurzenie-politycznych-dyletantow
]]>
Polska tożsamość narodowa i jej komunistyczna deformacja
Nowoczesny naród polski, skonsolidowany ostatecznie w okresie trwania II Rzeczpospolitej, to historyczna grupa kulturowa zdolna do samodzielnego istnienia w światowym systemie kapitalistycznym. O jego samodzielnej odrębności decyduje narodowa wyobraźnia symboliczna, z jej symboliką, treściami i ideami oraz tworzonego nimi etosu narodowego z emocjami narodowego patriotyzmu, nadziei, godności, honoru, dumy i solidarności. Spełnia ona kluczową rolę w samomotywacji i samoorientacji narodowej. Ta intersubiektywnie istniejąca narodowa wyobraźnia symboliczna, którą można rozwijać i wzbogacać, acz i spłaszczać, i redukować, decyduje o indywidualnej tożsamości narodowej, nabywanej w drodze socjalizacji i wychowania. Jej dwie idee ogniskujące, to idea suwerenności państwowej i niepodległości narodowej. A jej backgroundem jest historyczna kultura narodowa.
Okres istnienia Polski Ludowej, jako niesuwerennego państwa w ramach zewnętrznego imperium Związku Radzieckiego, w sposób istotny zdeformował polską tożsamość narodową. Nad dyskursem narodowym tworzącym narodową wyobraźnię symboliczną panowała rodzima biurokracja komunistyczna, która była kompradorską i lojalistyczną klasą podległą radzieckiej biurokracji imperialnej. Dla tej klasy niepodległość polskiego narodu i suwerenność polskiego państwa była wręcz zagrożeniem jej historycznego istnienia.
Dlatego w oficjalnym dyskursie eliminowano, redukowano oraz banalizowano idee i wartości niepodległości narodowej i suwerenności państwowej. Prowadziło to do indoktrynacji polskiego społeczeństwa, a w konsekwencji do eliminowania i redukowania ideowego patriotyzmu polskiego i ideowej tożsamości narodowej.
Stworzyło to, jak to sformułował Tadeusz Łepkowski, dwubiegunowość polskiej tożsamości, ze zmiennymi formami przejściowymi i pośrednimi.
Pierwszym biegunem stale istniejącym, a szybko rozbudowywanym w okresach antykomunistycznych buntów, rewolt i rewolucji, był biegun ideowej tożsamości narodowej i niepodległościowego patriotyzmu. Był on tworzony w ramach pozapaństwowego dyskursu, tak rodzinnego i środowiskowego, jak i religijnego polskiego Kościoła katolickiego kardynała Stefana Wyszyńskiego. Był tworzony w formie pozapaństwowej narodowej wyobraźni symbolicznej.
Drugim biegunem był biegun obyczajowo-państwowej tożsamości polskiej, z ideą lojalizmu wobec radzieckiego imperium i akceptacją podległości polskiego państwa, tworzony w ramach państwowego dyskursu i państwowej wyobraźni symbolicznej. Idee suwerenności państwowej i niepodległości narodowej były zredukowane do wymiaru wyłącznie historycznego.
Robotnicza rewolucja społeczna „Solidarności” odbudowała i rozbudowała biegun ideowej tożsamości narodowej, redukując bezideowy biegun polskości obyczajowo-państwowej.
Kompradorskie grupy władzy politycznej III RP
Rozpad imperium Związku Radzieckiego w latach 1989-1991, umożliwił odzyskanie przez Polskę zewnętrznej suwerenności państwowej i zewnętrznej niepodległości narodowej.
W wyniku szokowej samotransformacji państwa Polski Ludowej lat 1989-1991, na scenę polityczną wyniesiona została postsolidarnościowa formacja polityczna. Była ona zdominowana przez grupy negatywnego przywództwa i negatywnego doradztwa „Solidarności”, z ugodowymi działaczami związku z Lechem Wałęsą na czele i istotnie anarodową ideowo grupą tzw. lewicy laickiej z Jackiem Kuroniem w roli głównej.
Formacja komunistyczna, a następnie postkomunistyczna, z właściwą jej anarodową, aż po antynarodową kompradorską tożsamością społeczną, była drugim skrzydłem grup władzy politycznej od 1989 roku.
W ten sposób stworzono pierwotnie grupę negatywnego przywództwa politycznego, z silnym biegunem anarodowej ideowo tożsamości polskiej, w której polskość jest znacząco zredukowana ideowo do narodowej obyczajowości. A ta redukcja tworzyła bezideowość narodową prowadzącą do występowania w kompradorskich rolach politycznych.
Kontynuacja tego istotnie kompradorskiego przywództwa trwa do dziś, przez proporcjonalną ordynację wyborczą do Sejmu. Umożliwia ona bowiem nieustanną samokooptację partyjnych grup władzy poprzez partyjne listy wyborcze. Ta ordynacja wyborcza stała się swoistym politycznym wehikułem czasu, umożliwiając zasadniczą reprodukcją pierwotnego składu sceny politycznej. Umożliwia ona negatywną wtórną selekcję do grup partyjnej władzy politycznej, degradując coraz bardziej od 30. już lat jakość partyjnych grup tej władzy. Gdyby dzisiaj wybrać Sejm metodą losowania spośród wszystkich uprawnionych Polaków, to jego skład były najprawdopodobniej o jakość lepszy od obecnego. Również w zakresie ideowej tożsamości narodowej. I o taką samą jakość lepiej byłoby rządzone, zarządzane i administrowane polskie państwo.
Efektem tej anarodowej ideowo tożsamości grup władzy politycznej była konsekwentnie kompradorska, choć zróżnicowana skalą w zależności od rządzących partii politycznych, polityka gospodarcza i zagraniczna. Polityczne grupy władzy pełniły, w większym lub mniejszym stopniu, rolę przedstawicieli na Polskę zagranicznych centrów politycznych i kapitałowych. I czynią to już ostentacyjnie i bezkarnie politycznie, by przywołać postać choćby Donalda Tuska.
Niewyartykułowanym bowiem medialnie i naukowo, acz decydującym podziałem politycznym w III RP, nie był i nie jest podział na tzw. nurt neoliberalny i konserwatywny, czy tzw. prawicę i lewicę. Tym decydującym podziałem o kluczowych konsekwencjach od ponad 30 lat jest podział na dominującą dotychczas anarodową intersubiektywnie, a antynarodową obiektywnie orientację kompradorską i kosmopolicentryczną, a znacząco zmarginalizowaną ideową orientację patriotyczną, a szerzej nacjocentryczną.
Neokolonialna polityka gospodarcza
Najbardziej drastyczną konsekwencją tego kompradorskiego przywództwa politycznego była neokolonialna transformacja gospodarki w ramach tzw. programu Balcerowicza i takaż polityka gospodarcza kolejnych rządów, tak postsolidarnościowych, jak i postkomunistycznych.
Neokolonialna transformacja Balcerowicza speryferyzowała strukturę polskiej gospodarki, niszcząc ekonomicznie, a ostatecznie fizycznie aż 1/3 polskiego przemysłu. Jej kontynuacja w postaci neoliberalnej polityki doprowadziła w latach następnych do rozbioru gospodarczego Polski w postaci wyprzedaży ponad 40% majątku przemysłowego i 75% kapitału bankowego za 4,5 do 5% wartości odtworzeniowej, jak to oszacował Kazimierz Poznański. W wyniku tzw. prywatyzacji Polska przekazała do 2004 roku w ręce obcego kapitału równowartość co najmniej 218 mld ówczesnych dolarów. A głównym motywem tej wyprzedaży była bezkarna korupcja około jednego tysiąca polskich polityków i wysokich urzędników państwowych z partyjnych nadań, której wielkość K. Poznański oszacował na 0,4 do 0,5 mld dolarów łapówek. Takiej skali zdrady narodowej, w postaci udziału w niej około tysiąca polskich polityków i wysokich urzędników państwowych, nie było w całej historii suwerennej państwowości polskiej.
Efektem tego jest stały transfer dochodu narodowego z tytułu zagranicznej własności. Coroczną wartość tego transferu oddaje pozycja w Roczniku Statystycznym GUS nazwana „dochód z zagranicy (saldo)”. W 2018 roku przy produkcie krajowym 2 bln 115 mld 242 mln zł, ten „dochód” wyniósł -89 mld 403 mln zł. a więc nasz PKB skurczył się aż o 4,2%. Skurczył się tak naprawdę więcej, gdyż chodzi o bilans, którego stron GUS nie podaje.
A przecież do tego oficjalnego transferu należy dodać transfery nielegalne dokonywane przez kapitał zagraniczny, unikający płacenia w Polsce podatków nade wszystko podatku CIT i VAT. Jest to możliwe dzięki operacjom na cenach transferowych w rozliczeniach między zagranicznymi firmami-matkami, a ich firmami-córkami, pozwalających wyprowadzać zyski i dochody z Polski do zagranicznych firm-matek. Z tego tytułu do „dochodu” -89 mld 403 mln zł trzeba dodać drugie tyle, co daje wielkość -178 mld 806 mln zł. Z Polski wywożonych jest więc corocznie legalnie i nielegalnie blisko 8,5% PKB. A transfer dochodu z tytułu zatrudniania taniej polskiej siły roboczej w zagranicznej produkcji poddostawczej i montowniczej, trzeba już zostawić do szacowania ekonometrykom. Sytuacja jest ekonomicznie neokolonialna.
Negatywne przywództwo narodowe
W konsekwencji zdominowanego orientacją anarodową przywództwa politycznego, również oficjalny dyskurs publiczny za pośrednictwem systemu medialnego został zdominowany anarodowymi treściami o kosmopolicentrycznym charakterze, a w skrajnych wypadkach aż po treści antypolonistyczne.
Zabawnym wręcz tego przykładem była banalizacja patriotyzmu z biało-różowymi barwami narodowymi i orłem z białej czekolady w wydaniu byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego. Mniej zabawne, acz groteskowe są stale też obecne w publicznym dyskursie komunistyczne relikty ideologiczne, w postaci definiowania ideowego patriotyzmu jako nacjonalizmu, a politycznego nacjonalizmu jako faszyzmu.
Ten anarodowy kosmopolicentryzm zorientowany zachodnioeuropejsko, z częstymi akcentami ideowo antypolonistycznymi, dotyczy wszakże również grup władzy kulturowej i naukowej oraz medialnej. Ich reguły tworzenia i funkcjonowania określiły bowiem zasadniczo w okresie ostatnich 30 lat grupy władzy politycznej.
Te trzy grupy wraz z politykami mają decydujący wpływ na jakość tworzonej i dystrybuowanej kultury, nauki i publicystyki oraz polityki. Decydują o jakości narodowego dyskursu i regułach narodowego przywództwa politycznego, kulturowego i naukowego oraz medialnego, a więc również o jakości narodowej wyobraźni symbolicznej, która przesądza o zdolności do samomotywacji i samoorientacji, tak codziennej, jak i długookresowej. I obecna sytuacja jest wręcz niebezpieczna dla polskiego społeczeństwa.
Współtworzona bowiem w ten sposób wyobraźnia narodowa jest znacząco aideowa narodowo, a merytorycznie niskiej jakości. Przekłada się ona bowiem indywidualnie na jakość tożsamości narodowej Polaków. Ogranicza to i deformuje istotnie możliwości samoorientacji i samootywacji podstawowych grup i zbiorowości polskiego społeczeństwa. To są długofalowe skutki deformacji ideowej tożsamości narodowej.
Znakomicie ujął to kilka lat temu Stan Tymiński pytając – „Dlaczego jako naród dajemy się bezkarnie obrażać, okradać i wyzyskiwać?” I odpowiadając sobie samemu – „Dlatego, że pozwoliliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt lat zniszczyć nasz patriotyzm. (…) A bez dumy narodowej, siły narodowej tożsamości i pewności swoich narodowych wartości i racji, człowiek karleje. (…) Wtedy jesteś polskim mięczakiem, którego łatwo zastraszyć, zmanipulować, okraść i oszukać. Mięczakiem bez aspiracji i woli bycia lepszym, mądrzejszym i skuteczniejszym. Aż w końcu stajesz się zwykłym tchórzem!”
Ideowy biegun versus kompradorskie ogniska
Mamy współcześnie do czynienia z jednym już tylko biegunem tożsamości narodowej. Jest to biegun ideowej tożsamości narodowej i niepodległościowego patriotyzmu. Tworzy go ideowa wyobraźnia narodowa rozwijana społecznie dyskursem narodowym, tak przez poszczególne osobowości przywódcze w polityce, mediach, kulturze i nauce, jak i przez całe grupy, i środowiska społeczne oraz organizacje i instytucje. Jest ich coraz więcej i są coraz silniejsze. To dzięki nim podtrzymywane i rozwijane są treści, idee i wartości ideowego etosu narodowego. To dzięki nim możliwe są indywidualne i zbiorowe emocje dumy narodowej i narodowej solidarności, poczucia godności i honoru narodowego, które podmiotują Polaków jako i ludzi, i obywateli. I tylko dzięki temu teraz partia, o patriotycznej fasadzie, typu PiS może rządzić państwem.
Komunistyczny biegun polskiej tożsamości obyczajowo-państwowej już nie istnieje, gdyż przestała istnieć polska biurokracja komunistyczna. Natomiast jest jednym z wielu ognisk tworzących współcześnie zredukowane i zdeformowane polskie wyobraźnie symboliczne, a w konsekwencji takież polskie tożsamości społeczne. Tych ognisk jest wiele i mają różny poziom redukcji ideowości i różny zakres deformacji tożsamości – od polskiej tożsamości obyczajowo-historycznej, po polską tożsamość wyłącznie językową, z różnorodnymi kosmopolicentryzmami na czele z unijnym, aż po różne wymiary antypolonizmu.
Biegun ideowej tożsamości narodowej i tworząca go ideowa wyobraźnia narodowa są wszakże aktywnie zwalczane, marginalizowane, banalizowane i ośmieszane przez wielość ośrodków, środowisk i grup o kompradorskiej tożsamości społecznej, a dodatkowo również zagraniczne agentury wpływu. Dla nich ideowa polskość to nade wszystko nienormalność. To efekt nie tylko spuścizny komunizmu, ale i postkomunistycznej kontynuacji w neokolonialnej formule III RP.
Te wielorakie ogniska kompradorskości są umiejscowione przede wszystkim w strukturach polskiego państwa, od sejmowych partii politycznych na czele z postkomunistami i neoliberałami, aż po partyjne biurokracje ministerstw i urzędów centralnych. Te ogniska dominują na uczelniach wyższych wśród samodzielnych pracowników naukowych. Dominują w świecie profesjonalnej kultury filmu, teatru i literatury. Są nadal bardzo silne w świecie mediów, z „Gazetą Wyborczą” i TVN w roli głównej.
Paradoksalnie wspiera je swym żenująco niskim poziomem profesjonalnym i ideowym obecna publiczna telewizja i radio. Pełni ona bowiem współcześnie kluczową rolę w dyskursie publicznym. Deformuje tym jarmarcznym poziomem znacząco narodowy dyskurs publiczny i degraduje narodową wyobraźnię symboliczną.
Wymiana grup przywództwa narodowego
Budowa pozytywnego przywództwa narodowego musi się rozpocząć od wymiany negatywnego przywództwa politycznego. Trzeba zlikwidować polityczny wehikuł czasu odtwarzający mniej lub bardziej okrągłostołowy punkt startu III RP, czyli proporcjonalną ordynację wyborczą do Sejmu. Będzie to likwidacja obecnego ustroju partyjnej oligarchii wyborczej.
W tym ustroju obywatelom odebrano bierne prawo wyborcza, gdyż nie mogą kandydować do Sejmu jako obywatele. Z czynnego zaś prawa wyborczego uczyniono fasadę, gdyż wyborcy głosują na kandydatów już wybranych na partyjne listy wyborcze przez partyjne oligarchie. Konieczne jest wprowadzenie większościowej ordynacji wyborczej w sejmowych wyborach w 460 jednomandatowych okręgach wyborczych, z równą dla wszystkich uprawnionych obywateli wolnością kandydowania.
Trzeba przypomnieć podstawowy fakt, że tylko dzięki temu, iż na Węgrzech 106 mandatów poselskich na 199 ogółem, pochodzi z okręgów jednomandatowych, Wiktor Orban i jego Fidesz mógł i może miażdżyć politycznie kompradorskich postkomunistów węgierskich w kolejnych wyborach parlamentarnych.
W Polsce zaś ta równa dla wszystkich wolność kandydowania, stworzy dopiero w pełni demokratyczny proces wyłaniania nowych grup politycznych i politycznych przywódców. Umożliwi to odsuwanie kompradorskich grup partyjnych od władzy politycznej w państwie. Otworzy to w pełni polską scenę polityczną na nowe środowiska i ugrupowania oraz rozpocznie proces pozytywnej selekcji politycznej nowych liderów i przywódców politycznych.
Pozytywna selekcja grup władzy politycznej w państwie otworzy dopiero możliwości stopniowej wymianu grup przywództwa kulturowego, naukowego i medialnego. Będzie to stopniowo możliwe dzięki wprowadzeniu zdemokratyzowanych i uwolnionych od oligarchicznych ograniczeń procedur awansu zawodowego i twórczego, w zamkniętych społecznie instytucjach i środowiskach kultury, nauki oraz mediów. Warunkiem jest równoczesna likwidacja oligarchicznych procedur prowadzących do korupcji zawodowej, nepotyzmu i pozorowanej kreatywności zawodowej. Bez tego nie będzie w Polsce nowego Dołęgi-Mostowicza i Tuwima, czy Banacha i Twardowskiego.
Otworzy to możliwości stworzenia ideowego przywództwa narodowego w zakresie polityki, kultury, nauki i mediów, z narodową misyjnością, narodową odpowiedzialnością i narodową bezkompromisowością.
31 lipca 2021
]]>Ten moment upadku dzieła – własnego chowu – przeoczyli przyboczni doradcy Księcia. Nie zweryfikowane – w paralelnej, z ziemską, operacji „transformacji” czerwonej komuny na jej wersję softly – całe zastępy DSI (Diabelskie Służby Informacyjne, coś a la polskie WSI) miały się i mają nadal dobrze. A zatem nadal robią stare „szkolne” błędy w walce o postęp ludzkości i podążanie z duchem czasu. Co tu dużo mówić, ale sam Mecenas, uważający samego siebie za umysł wybitny, dał się zwabić w pułapkę zwaną przez człowieka „obrastanie tłuszczem”.
Potwierdzeniem powyższego stanu rzeczy jest niedawna afera z młokosem Pratasiewiczem Ramanem A.D. 2021. Jego oficer prowadzący – i nie tylko – z ramienia piekielnego Departamentu Bezpieczeństwa z/s w Moskwie (kierunek: Podziemie), odpowiednik Anioła Stróża, schrzanił robotę. Nie zauważył, że bojownicy o wolność i demokrację naszej Planety albo poumierali, albo przebranżowili się w zręcznych domokrążców prawd wszelakich. Nikt nie chce umierać – w realu – pod sztandarami „[tu wstawić hasło] wszystkich krajów łączcie się”. Szczególnie młodzi – jak np. pan Raman – którzy świetnie obsługują klawiaturę, ale broń już nie.
Odwiedzając Departament Prawdy Lucyfera natkniemy się na motto przewodnie, skopiowane – piracko – od Polaka, prof. Tadeusza Kotarbińskiego:
„Diabeł – szpieg charczał szeptem do starszego diabła:
Widziałem. Człowiekowi prawda w ręce wpadła.
– Nic to! – odskrzeczał chytrzec, pomyślawszy trzeźwo:
W więzach organizacji prawdę diabli wezmą!”.
I to by było na tyle.
Źródło: https://www.salon24.pl/u/wbs/1143336,brak-lustracji-w-szeregach-lucyfera-a-casus-pratasiewicza
]]>
Kultura antyludzkich antywartości
U podstaw ontologicznych kultury śmierci leży koncepcja społeczeństwa, w której, jak twierdził Jan Paweł II, najważniejszym kryterium jest sukces. Uzasadnia to „wojnę silnych przeciwko bezsilnym”, prowadzoną w imię sukcesu silnych. Ta wojna przeciwko bezsilnym jest ostatecznym uzasadnieniem pozbawiania ich życia i zabijania na różne sposoby. Sednem kultury śmierci, a w konsekwencji sednem tworzącej się cywilizacji śmierci jest uznanie słabszych i bezsilnych za konieczny do odrzucenia balast społeczny. W kulturze śmierci bezsilni i słabsi będą likwidowani.
Ta wojna przeciwko życiu ludzkiemu słabszych i bezsilnych ma przy tym charakter globalny. Ten wciąga „nie tylko pojedyncze osoby w relacjach indywidualnych, rodzinnych i społecznych – pisał Jan Paweł II – ale sięga daleko szerzej i zyskuje charakter globalny, naruszając i niszcząc relacje łączące narody i państwa”.
U podstaw aksjologicznych kultury śmierci leży nadrzędność i promocja antywartości ludzkiego życia społecznego w postaci antywartości egoizmu we wszelkich postaciach, antywartości pogardy dla wszystkiego co słabsze i antywartości niesprawiedliwości wynikającej z siły i bogactwa. To są wartości antyludzkie, gdyż ich stosowanie w życiu społecznym niszczy w ostateczności człowieczeństwa i społeczeństwo. Dlatego są to antywartości.
Nadrzędność i promocja w kulturze śmierci antywartości oznacza zwalczanie tych wartości kulturowych, które leżą u podstaw „kultury życia”. Jest to zwalczanie wartości nadrzędności i promocji życia ludzkiego, wartości promujących i umacniających rodzinę, od solidarności międzypokoleniowej po jej seksualność i płciowość, acz również wartości solidarności narodowej i ponadnarodowej do ogólnoludzkiej.
Struktura kultury śmierci
Kultura śmierci ma swe trzy podstawowe i powiązane między sobą elementy. Pierwszym, najstarszym historycznie, jest promowanie uśmiercanie słabszych i bezsilnych. Drugim, jest atak i zwalczanie biologicznych fundamentów życia ludzkiego w postaci seksualności człowieka. Trzecim zaś jest ograniczanie dostępu do zasobów planetarnych narodom słabszym i biedniejszym, dla ich depopulacji.
Promowanie uśmiercania słabszych i bezsilnych to nade wszystko upowszechnianie aborcji oraz antykoncepcji i sterylizacji, a także eutanazji ludzi starych i chorych. Jest to najstarszy historycznie element kultury śmierci. Ujawniony dopiero w 1990 roku „Raport Kissingera” z 1974 roku, będący dokumentem Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA, uznał za kluczowy cel realizację globalnego programu antyludnościowego poprzez aborcję, antykoncepcję i sterylizację. Jak go opisywał Grzegorz Górny, miał on dotyczyć głównie krajów Trzeciego Świata, w którym przyrost ludności miał być zagrożeniem dla rozwoju i dobrobytu USA, dzięki ograniczaniu zaopatrzenia w żywność, surowce i paliwa. Polityka antyludnościowa miała być w sposób ukryty realizowana pod humanitarnymi hasłami „walki z głodem”, „walki z przeludnieniem” i „reprodukcyjnych praw człowieka”, głównie za pośrednictwem organizacji międzynarodowych na czele z agendami ONZ.
Atak i zwalczanie biologicznych fundamentów życia ludzkiego, to atak na seksualność człowieka. Jest to już atak na same biologiczne korzenie życia gatunkowego ludzkości, na jego biologiczną reprodukcję. Najbardziej powszechnym, wręcz codziennym jej wyrazem jest to, co Jan Paweł II nazwał „banalizacją płciowości”. „Banalizacja płciowości – pisał – jest jednym z głównych czynników, które stoją u początków pogardy dla rodzącego się życia: tylko prawdziwa miłość umie strzec życia”. Poza banalizacją płciowości atak na seksualność to promocja i wspieranie wszystkiego co osłabia tożsamość seksualności mężczyzny i kobiety, a więc promocja dezorientacji seksualnej, w tym genderyzmu oraz wszelkich postaci homoseksualizmu w formule tzw. ideologii LGBT. Jest to realizowane pod humanitarnymi hasłami „walki z dyskryminacją mniejszości” i „wolności jednostki”.
Ograniczanie dostępu do zasobów planetarnych dla narodów i państw słabszych oraz biedniejszych, to rozpoczęcie protokołem z Kioto w 2005 roku procesu komercjalizacji i utowarowienia powietrza. Wyznaczanie limitów emisji CO2 do atmosfery i stworzenie możliwości handlu wielkościami tej emisji pomiędzy poszczególnymi państwami, czyni z powietrza dobro rzadkie i umożliwia przekształcenie go w towar o określonej wartości wymiennej. Prowadzi to ograniczania dostępu do powietrza dla celów rozwoju przemysłowego w postaci limitowania emisji CO2 i konieczności zakupu praw do takiej emisji. Wprowadzenie zaś światowych licytacji praw do tej emisji oraz postępująca redukcja wielkości dopuszczalnej emisji, mogą być już wyrokiem wegetacji gospodarczej, a nawet śmierci cywilizacyjnej przede wszystkim dla krajów światowych peryferii, acz również i półperyferii, jak Polska. Jest to realizowane pod humanistycznymi hasłami „walki z ociepleniem klimatu Ziemi” i „ratowania planety przed efektem cieplarnianym”.
Globalna depopulacja eugeniczna jako cel kultury śmierci
Te trzy elementy kultury śmierci spaja jeden cel, jakim jest redukcja liczby ludności na Ziemi, czyli globalna depopulacja, choć nade wszystko i przede wszystkim w krajach słabszych i biedniejszych oraz wśród słabszych i biedniejszych populacji w ogóle. Chodzi więc o depopulację eugeniczną. Ten depopulacyjny cel jest artykułowany wśród światowego establishmentu już od początków lat 70. XX wieku, w formie choćby raportów Klubu Rzymskiego z 1973 i 1977 roku.
Ten depopulacyjny cel ma swoje historyczne analogie. Znakomity polski historyk Witold Kula analizował historyczne sytuacje, gdy przyrost ludności nie może znaleźć swojego miejsca w procesie gospodarczym w ramach danego historycznego systemu społecznego. Pojawia się wtedy dramatyczny problem tzw. ludności zbędnej. Ten dylemat W. Kula uznawał za najbardziej decydujący „w dziejach wszystkich społeczeństw”. Był to historyczny dylemat „być albo nie być”. Jednym z rozwiązań tego dylematu była historia Japonii. „Gdy znalazła się ona w tej sytuacji – pisał W. Kula – rozumowanie jej sfer kierowniczych (szogunatu) poszło trybem następującym: produkcji zwiększyć nie możemy, więc grozi nam stopniowe zmniejszanie się dochodu społecznego na jednostkę, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ergo, by tego uniknąć, jedynym wyjściem jest niedopuszczenie do dalszego wzrostu ludności. I rzeczywiście. Liczba ludności Japonii najdrastyczniejszymi metodami ustabilizowana została na niezmienionym poziomie około 35 milionów na czas od początku XVIII wieku do połowy wieku XIX…”.
Współczesny system światowy wszedł w okres postępującej stagnacji rozwoju ekonomicznego wyraźnie już od końca XX wieku, a globalny krach finansowy w 2008 roku, a następnie wybuch globalnej depresji, która przeszła od kilku już lat w globalną recesję, to wyczerpywanie się możliwości rozwojowych systemu potwierdził. Współczesny system światowy w jego obecnej formule społecznej stanął wobec najważniejszego dla jego „być lub nie być” dylematu. Ponieważ nie można się rozwijać, a przynajmniej odpowiednio szybko rozwijać, w ramach tego systemu społecznego, a przyrost ludności świata nade wszystko w krajach speryferyzowanych postępuje zagrażając światowej stabilności i pozycji krajów centrum systemu i jego grup panujących, należy redukować „ludność zbędną”, nade wszystko słabszych i biedniejszych państw świata.
Autorzy i aktorzy kultury śmierci
Jan Paweł II nie zidentyfikował w swej encyklice autorów i aktorów kultury śmierci. Trudno wszakże przypuszczać, że ich nie znał. Jako głowa Kościoła Katolickiego nie chciał z pewnością ujawnić i podsycać otwartego konfliktu ideowego o światowym zasięgu. Jest też oczywiste, iż współczesne krajowe analizy wskazujące na tzw. neomarksizm jako źródło kultury śmierci w postaci choćby tzw. ideologii LGBT, jest niezrozumieniem podstawowej struktury świata społecznego, w którym się żyje. Choć jest przy tym groteską współczesnej historii, iż europejska lewica polityczna stała się promotorem politycznym kultury śmierci. Europejska lewica występująca historycznie jako obrońca najsłabszych i uciskanych grup społecznych, zamieniając pozycję klasową na płciową, stała się politycznym nośnikiem najbardziej antyludzkiej i najbardziej reakcyjnej społecznie optyki kulturowej.
Głównymi autorami kultury śmierci jest od kilku dekad najogólniej mówiąc światowy establishment polityczny i gospodarczy centrum systemu. Współcześnie zaś jest to światowa oligarchia finansów i biznesu, wsparta elitami globalnej polityki, głównie Stanów Zjednoczonych i rdzenia Europy Zachodniej, z pomniejszą rolą innych krajów systemowego centrum. Analiza David Rothkopfa tej utworzonej procesem globalizacji ostatnich trzech dekad globalnej oligarchii – „superklasy” – wskazuje na jej sieciową strukturę globalną o mobilnym charakterze społecznym. Węzłami tej oligarchicznej sieci są osoby i grupy osób zarządzające wielkimi organizacjami, na czele z globalnymi instytucjami finansowymi i korporacjami oraz instytucjami politycznymi. Między węzłami odbywa się stałe sieciowanie formalne i nieformalne.
Szczególnie ważną tezą D. Rothkopfa jest stwierdzenie, że ta sieć globalnej oligarchii uzyskała zdolność planowania swoich działań w skali planetarnej, a także kształtowania światowej opinii publicznej. Służy temu cały system spotkań pozwalający kształtować i ustalać plany, od Światowego Forum Ekonomicznego w Davos poczynając, a na dorocznych połączonych spotkaniach Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego kończąc. „Superklasa nie rządzi przez dyktat – podsumowuje D. Rothkopf – nie sprawuje też bezpośredniej kontroli i nie realizuje władzy przez konspiracje czy spiski. Owszem wywiera naciski, ale nie jako zwarta grupa, lecz za pomocą frakcji najpotężniejszych, najbardziej aktywnych lub najbardziej zmotywowanych swoich członków”. I w ten też sposób poprzez stałe wywieranie nacisków w skali globalnej jest wdrażana kultura śmierci.
Aktorami tej kultury są grupy i środowiska podległe i zależne w różnej formie od globalnej oligarchii. Są to nade wszystko politycy i grupy polityczne, a także menadżerowie korporacji światowych oraz organizacje międzynarodowe z agendami ONZ na czele, a w Europie instytucje Unii Europejskiej. Pełnią one rolę wykonawczą czy usługową, acz z dużym marginesem samodzielności.
Od kultury śmierci do cywilizacji śmierci
Skala i intensywność wdrażania kultury śmierci w Unii Europejskiej każe mówić o rozpoczęciu tworzenia cywilizacji śmierci. Cywilizacja śmierci to już zinstytucjonalizowana i zinstrumentalizowana kultura śmierci funkcjonująca w życiu codziennym jako sposób życia publicznego. Wszystkie trzy elementy składowe kultury śmierci są w UE w trakcie instytucjonalizacji i instrumentalizacji. Uśmiercanie najsłabszych i bezsilnych w formie aborcji nienarodzonych dzieci i eutanazji osób starych i chorych staje się powoli normą w krajach UE. Atak i zwalczanie seksualności człowieka w postaci stałej obecności tzw. ideologii LGBT, w tym wśród dzieci i młodzieży, a także powszechności banalizacji płciowości, funkcjonuje z różnym nasileniem w praktycznie wszystkich krajach UE. Krótkookresowo najgroźniejsze jest wszakże ograniczanie dostępu do powietrza atmosferycznego dla potrzeb rozwoju przemysłowego.
To ograniczanie sprowadza się do limitowania przemysłowej emisji dwutlenku węgla, a więc ograniczania nade wszystko wytwarzania energii elektrycznej i cieplnej z najtańszego na świecie źródła, jakim jest węgiel kamienny i brunatny. Paradoks tej polityki tkwi zaś choćby w tym, iż człowiek odpowiada za emisję zaledwie 4,7% CO2, zaś kraje UE łącznie za emisję 11% całej emisji człowieka, a więc chodzi o strategię ograniczenia emisji o 0,5% w skali świata. Sam zaś fakt redukcji emisji CO2 praktycznie wyłącznie na obszarze UE jako sposobu ograniczania globalnej emisji, przy braku takich ograniczeń u głównych światowych emitentów jak USA, Chiny czy Indie, jest sam sobie stricte absurdalny.
Na grudniowym szczycie przywódców krajów UE w 2019 roku za cel strategiczny znano osiągnięcie do 2050 roku neutralności klimatycznej. Oznacza to redukcję emisji przemysłowej dwutlenku węgla do poziomu netto zerowego równoważnego z ich absorpcją przez użytki gruntowe, rolnictwo i leśnictwo. Konsekwencją ma być docelowa rezygnacja z wytwarzania energii elektrycznej i cieplnej w elektrowniach węglowych, acz i potencjalnie gazowych oraz przechodzenie na wytwarzanie energii ze źródeł odnawialnych typu energia wiatrowa i słoneczna. Do 2050 roku ponad 80% energii elektrycznej ma pochodzić z odnawialnych źródeł energii, a 15% ma być udziałem energii jądrowej.
Pomijając techniczno-technologiczną niewykonalność osiągnięcia neutralności klimatycznej, polityka transformacji energetycznej będzie ekonomicznie katastrofalna dla zdecydowanej większości krajów UE. Przede wszystkim tych słabszych gospodarczo i technologicznie. Grozi to ich wegetacją gospodarczą, a w konsekwencji zapaścią demograficzną. Wytwarzanie energii z węgla kamiennego i brunatnego jest najtańszym na świecie tego sposobem. Wytwarzanie jej zaś ze źródeł odnawialnych, sposobem kilkakrotnie droższym. A „zielona” transformacja energetyczna, oznacza poniesienie gigantycznych kosztów finansowych.
Polityka klimatyczna Unii Europejskiej jest tu realizacją przede wszystkim strategicznych interesów geopolitycznych Niemiec. Niemcy całkowicie wyczerpały już w latach 90. XX wieku swoje zasoby węgla kamiennego. Tania energia węglowa jest zagrożeniem dla ich europejskiej konkurencyjności przemysłowej, a w ramach swej hegemonii geopolitycznej Niemcy chcą w pełni kontrolować możliwości rozwoju gospodarczego krajów unijnych. Kluczem do tej kontroli jest energetyka przemysłowa.
Unia staje się więc w coraz większym stopniu obszarem cywilizacji śmierci. Jak to ujął belgijski historyk David Engels – „Ochrona klimatu staje się jednym z głównych celów państwa niemieckiego, usprawiedliwia ona nawet poważne naruszenia wolności obywatelskich i wszelkimi środkami dąży do narzucenia tej samej polityki sąsiadom. Można ze strachem oczekiwać na to, co przyniesie Staremu Kontynentowi kilka przyszłych lat: od teorii gender po wielokulturowość, ochronę klimatu, transformację energetyczną, dezindustralizację, sztuczną inteligencję, transhumanizm, trywializację aborcji, masową imigrację i państwo cyfrowej inwigilacji”.
Suwerenne państwa narodowe jako instrument kultury życia
Kulturze śmierci i jej cywilizacji mogą skutecznie przeciwstawić się jedynie suwerenne państwa narodowe. Mają one wszystkie niezbędne instrumenty dla promowania i rozwijania kultury życia oraz jej cywilizacji na swoim terytorium i w relacjach międzynarodowych: od ochrony i promocji życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci, przez umacnianie i chronienie tożsamości płciowej jako podstawy biologicznej reprodukcji ludzkiego gatunku, po zapewnienie dostępu do zasobów powietrza atmosferycznego dla potrzeb ekonomicznego rozwoju i bezpieczeństwa demograficznego i biologicznego społeczeństwa.
Tymczasem Polska, jako formalnie suwerenne państwo narodowe, zaakceptowała niemiecką politykę klimatyczną Unii Europejskiej. Polska rozpoczęła w 2020 roku przygotowania do zgodnego z celami kultury śmierci i jej cywilizacji redukowania dostępu przemysłowego do powietrza w postaci transformacji swej energetyki opartej na spalaniu węgla kamiennego i brunatnego. We wrześniu 2020 roku postsolidarnościowy rząd premiera Mateusza Morawickiego ogłosił decyzję o całkowitej likwidacji polskiego górnictwa węgla kamiennego do 2050 roku. Decyzja o całkowitej likwidacji wydobycia węgla kamiennego w kraju, który posiada 85% najtańszego na świecie źródła energii w UE i największego swego bogactwa naturalnego, jest rzeczą, która do tej pory nie zdarzyła się w historii gospodarczej cywilizowanego świata.
Ta decyzja jest zamachem na bezpieczeństwo energetyczne Polski, które jest równie ważne jak bezpieczeństwo militarne. Gwarantuje bowiem bezpieczeństwo ekonomiczne rodzimej produkcji przemysłowej i rolnej oraz ich konkurencyjność międzynarodową. Gwarantuje taniość warunków pracy i życia polskiego społeczeństwa narodowego, a w konsekwencji gwarantuje narodowe bezpieczeństwo demograficzne i biologiczne.
Zgodnie z rządową „Polityką energetyczną Polski do 2040 roku”, w 2030 roku ma być wytwarzanych z węgla nie więcej niż 56% energii, za ze źródeł odnawialnych co najmniej 23%. Oznacza to wzrost cen energii elektrycznej co najmniej 2-3 krotny. Na krajową zaś transformację energetyczno-klimatyczną ma w ciągu niespełna 10 lat zostać przeznaczona gigantyczna kwota 260 mld zł i to głównie z pożyczonych od UE pieniędzy w ramach tzw. Funduszu Odbudowy. Mamy więc zniszczyć swoją konkurencyjność gospodarczą i bezpieczeństwo ekonomiczne za pożyczone pieniądze. A kwotę brakującą do roku 2040 szacuje się na 1,3 bln zł, choć wydaje się to kwota zaniżona.
Trudno znaleźć jakiekolwiek racjonalne uzasadnienie dla tych decyzji. Trudno też przypuszczać, że rząd tzw. Zjednoczonej Prawicy nie ma świadomości katastrofalnych konsekwencji gospodarczych i socjalnych tych decyzji w perspektywie zaledwie 10 już lat. Należy więc przypuszczać, że jest to wynik, tak jak i w przypadku całej likwidacyjnej restrukturyzacji górnictwa węglowego po 1989 roku, poczucia całkowitej bezkarności za skutki tych decyzji, połączony z kompradorską podległością wobec niemieckich i unijnych centrów politycznych. Podstawą wszakże tej podległości jest intelektualna i ideowa niezdolność partyjnej grupy rządzącej Prawa i Sprawiedliwości do stworzenia narodowej strategii energetycznej, a szerzej przemysłowej. Jest to kontynuacja węglowej zdrady interesów narodowych i państwowych poprzednich rządów. Tym razem wszakże jest to już zdrada narodowa, gdyż jest to zamach polityczny na wewnętrzne bezpieczeństwo ekonomiczne, demograficzne i biologiczne polskiego społeczeństwa narodowego.
Suwerenne przywództwo narodowe jako warunek suwerenności państwa
Warunkiem suwerenności państwa narodowego jest bowiem istnienie suwerennego przywództwa narodowego. Naród, jako historyczna grupa kulturowa zdolna do samodzielnego istnienia w światowym systemie kapitalistycznym, musi posiadać zdolność do historycznej i systemowej samoorientacji i samomotywacji. Zapewnia ją jakość narodowej wyobraźni symbolicznej z jej symboliką, treściami, ideami i wartościami polityki, kultury i nauki. A te są tworzone i rozwijane przez narodowe elity przywódcze, zarówno polityczne, jak i kulturowe, naukowe i medialne. To one tworzą suwerenne przywództwo narodowe, z przywództwem politycznym w roli głównej.
Polityczne, kulturowe, naukowe i medialne grupy przywództwa narodowego III Rzeczpospolitej, powstałe w oparciu o ewolucję ugodowych grup politycznych post-Solidarności i anarodowych grup postkomunizmu, okazały się być zasadniczo przywództwem negatywnym, tak intelektualnie i etycznie, jak i ideowo. Jest ono bowiem narodowo antymisyjne, niebiorące odpowiedzialności narodowej i pozbawione etycznej nieustępliwości w sprawach narodowych.
Niewyartykułowanym publicznie, acz decydującym podziałem politycznym po 1989 roku, nie był i nie jest podział na tzw. prawicę i tzw. lewicę czy też tzw. nurt neoliberalny i tzw. nurt neokonserwatywny, lecz podział na dominującą dotychczas anarodową intersubiektywnie, a antynarodową obiektywnie, orientację kompradorską i kosmopolicentryczną, a zmarginalizowaną dotychczas orientację patriotyczną, a szerzej nacjocentryczną.
Ten anarodowy kosmopolicentryzm zorientowany zasadniczo zachodnioeuropejsko, z częstymi akcentami ideowo antypolonistycznymi, dotyczy również grup władzy kulturowej, naukowej oraz medialnej, których reguły tworzenia i funkcjonowania w III RP, określały zasadniczo grupy władzy politycznej.
Warunkiem suwerenności polskiego państwa narodowego jest wymiana grup przywództwa narodowego, dla stworzenia suwerennych grup tego przywództwa. Warunkiem wyjściowym jest likwidacja obecnego ustroju partyjnej oligarchii wyborczej, dla uzyskania przez obywateli odebranego im biernego i czynnego prawa wyborczego. Konieczne jest wprowadzenie większościowej ordynacji wyborczej do Sejmu w 460 jednomandatowych okręgach wyborczych. Równa dla wszystkich swoboda kandydowania otworzy dopiero w pełni demokratyczny proces wyłaniania nowych grup politycznych. Umożliwi zasadniczą wymianę grup władzy politycznej i otworzy możliwości stopniowej wymiany narodowych grup przywódczych w sferze kultury, nauki i mediów. Otworzy możliwość stworzenia suwerennego przywództwa narodowego jako warunku suwerenności polskiego państwa. A tylko takie państwo powstrzymać może kulturę śmierci i jej cywilizację w Polsce.
25 czerwca 2021
]]>Tytułowy minister Jacek Sasin, jako Minister Aktywów Państwowych jest kluczowym polskim politykiem odpowiedzialnym za energetykę i górnictwo węgla. Osobiście odpowiada za stratę 1,3 mld zł. Taką kwotę polskie państwo straciło w wyniku porzucenia w trakcie realizacji projektu budowy potężnego bloku energetycznego o mocy tysiąca megawatów na węgiel kamienny „Ostrołęka C”. Ten projekt porzucono w trakcie realizacji i rozpoczęto budowę bloku energetycznego na gaz ziemny. Jeszcze w styczniu 2020 roku minister J. Sasin publicznie zapewniał, iż „nie ma alternatywy dla bloku w Ostrołęce”, a już w maju zaakceptował przerwanie inwestycji. I 1 miliard 300 milionów złotych strat, jak to oszacował ekspert energetyczny Andrzej Szczęśniak, poszło w „bezdenne kufry skarbu państwa”, jakby to powiedział teoretyk biurokracji państwowej Max Weber. A dodam, iż w tym miesiącu w niemieckim Zagłębiu Ruhry rozpoczęła działalności wielka elektrownia węglowa Detteln 4. Nikt nie odważył się przerywać tej inwestycji i przestawiać ją na gaz. Takie rzeczy to w skolonizowanej Polsce i to rękami kompradorskich polskich polityków typu J. Sasin czy M. Morawiecki.
Czy z tego tytułu minister J. Sasin pójdzie za kraty? A czy Donald Tusk trafił za kraty z tytułu swojej zdrady dyplomatycznej przy rosyjskim zamachu pod Smoleńskiem? A czy Hanna Gronkiewicz-Waltz trafiła za kraty z tytułu braku nadzoru nad nielegalną prywatyzacją tysięcy mieszkań komunalnych w Warszawie? A czy dziesiątki polityków i urzędników trafiło za kraty z tytułu setek miliardów złotych strat w górnictwie węglowym przez 30 lat jego planowego niszczenia? A czy …? Itd., itp.
Minister J. Sasin nie trafi za kraty z tytułu straty dzięki jego decyzjom 1,3 mld zł. I minister dobrze o tym wie. Podobnie jak i pozostali politycy i urzędnicy rządu Mateusza Morawickiego, którzy uczestniczą w przygotowaniach do likwidacji polskiej energetyki węglowej i tzw. transformacji energetycznej. Mają pełne poczucie bezkarności politycznej. Wiedzą, że włos im z głowy nie spadnie nawet po klęsce wyborczej i odsunięciu ich od władzy. To niepisana umowa wśród partyjnych grup politycznych w Polsce. Ta bezkarność to polityczny konsensus polskiej oligarchii partyjnej.
Polska posiadająca 85% zasobów węgla Unii Europejskiej, który to węgiel jest najtańszym na świecie źródłem energii elektrycznej, a którego zasoby wystarczają nam na co najmniej pół wieku, ma do 2050 roku całkowicie zlikwidować jego wydobycie. To znaczy dokładniej biorąc państwo polskie ma to zrobić, gdyż nie można wykluczyć, że będą wydawane koncesje na wydobycie prywatnym firmom, oczywiście nade wszystko zagranicznym. Możemy zostać w ten prosty sposób wywłaszczeni z największego polskiego bogactwa naturalnego jakim jest węgiel kamienny. Podejrzewam wręcz, iż taki jest cichy plan ukrywany przed polską opinią publiczną, a przynajmniej brany pod uwagę.
A bezpośrednim efektem tej transformacji będzie radykalny wzrost cen energii elektrycznej rzędu co najmniej 2-3 razy i wydatkowanie do 2030 roku 260 mld zł, a do 2040 dalszych minimum 1 300 mld. Będzie to pozbawienie Polski nie tylko samowystarczalności energetycznej, lecz zniszczeniem ekonomicznej konkurencyjności krajowej produkcji przemysłowej i rolnej.
Oficjalnym powodem jest walka z przemysłową emisją dwutlenku węgla, która ma prowadzić do ocieplania klimatu Ziemi. Jest to dość prymitywne globalne kłamstwo klimatyczne, choćby tylko z tego powodu, że człowiek emituje zaledwie 4,7 procent CO2, a Unia 11 procent tej emisji, czyli łącznie 0,5 procenta w skali globalnej.
Rzeczywistym powodem jest bezpośredni dyktat polityczny Niemiec i podległych im struktur unijnych w Brukseli. Chodzi o kontrolę źródeł energii przemysłowej dla kontroli wzrostu gospodarczego i konkurencyjności gospodarek unijnych. Niemcy jako hegemon UE chcą całkowicie kontrolować europejską gospodarkę. A Niemcy całkowicie wyczerpały już swoje zasoby węgla kamiennego, spalając je przez ponad 100 lat w swoich elektrowniach węglowych i zapewniając tym szybki rozwój swojego przemysłu i pełną konkurencyjność ekonomiczną w skali światowej. Obecnie więc najtańsza na świecie energetyczna konkurencja węglowa jest dla nich zagrożeniem ekonomicznym. I trzeba się jej pozbyć. To dlatego na przełomie kwietnia i maja tego roku Federalny Trybunał Konstytucyjny podporządkowany politykom CDU, wręcz konstytucyjnie zobowiązał rząd Niemiec „do narzucania tej polityki (klimatycznej – WB) sąsiadom, wszelkimi środkami…”, jak to ujął belgijski naukowiec prof. Davis Engels.
Aby minister J. Sasin trafił za kraty, musiałby się zmienić ustrój polityczny polskiego państwa. W miejsce obecnego ustroju partyjnej oligarchii wyborczej z fasadową demokracją i głęboko skorumpowanym państwem, musiałby powstać ustrój republikańskiej demokracji parlamentarnej. Posłowie, a szerzej polscy politycy musieliby zostać podporządkowani bezpośrednio swoim wyborcom, zamiast, tak jak teraz, swoim partyjnym oligarchiom. Musieliby być wybierani nie z partyjnych list wyborczych, lecz bezpośrednio w jednomandatowych okręgach wyborczych. Wtedy nie mieliby poczucia politycznej bezkarności i nie dałoby się utrzymać oligarchicznego konsensusu niekaralności.
Ale wtedy nigdy nie doszłoby do węglowej zdrady narodowej, jaką jest rozpoczęcie obecnej transformacji energetycznej w wydaniu rządu M. Morawickiego. A minister J. Sasin ostatecznie nie trafiłby za kraty, gdyż polscy politycy nigdy nie odważyliby się podjąć decyzji o przerwaniu budowy elektrowni węglowej w Ostrołęce. Nie odważyliby się, gdyż po następnych wyborach nie byłoby ich już w polskiej polityce. I jeszcze pewnie mogliby trafić za kraty.
12 czerwca 2021
]]>